Nowa Zelandia od lat była wśród najbardziej pożądanych przez nas lokacji. Ale to miejsce bardzo od Polski, antypody dosłownym tego słowa znaczeniu. Minęło wiele czasu, zanim udało się nam zrealizować te marzenia. W każdym razie wiedzieliśmy jedno od samego początku: to kraj, do którego jedzie się dla przyrody. Miasta odpuszczaliśmy na tyle, na ile to możliwe. Owszem, pewne rzeczy chcieliśmy tam zobaczyć (zoo w Auckland, Weta Cave w Wellington), ale częściej zatrzymywaliśmy się tam z powodów logistycznych.
Spis treści
Wyprawa do Nowej Zelandii, decyzja, bilety i przygotowanie
Zdecydowaliśmy się na lot Qatar Airlines, czekaliśmy na promocję i kupiliśmy bilety. Ponieważ szykowaliśmy się na przelot przez parę lat, to całkiem nieźle udało nam się tę promocję wyczaić (po Nowym Roku). Qatar ma jedną podstawową zaletę: z Warszawy leci się tam tylko z jedną przesiadką. Potem leci się jakieś 17 godzin, ale sumarycznie czas lotu jest mniejszy, niż u konkurentów. Jedyny problem był taki, że jakiś czas po zakupie biletów zaczął się kryzys na linii Katar – Arabia Saudyjska, ale jak się okazało, było wiele hałasu o nic. Ot minęliśmy teren Zjednoczonych Emiratów, przelecieliśmy trochę nad Iranem i od Omanu już normalnie.
Warto wiedzieć, że Nowa Zelandia jest najbardziej oddalonym od Polski państwem, a dokładne antypody Polski są dość niedaleko. Można sobie sprawdzić tutaj: http://www.antipodr.com/. Rzeczywiście, wszystko jest tu na odwrót: pora dnia, pora roku, ruch uliczny. Jazda samochodem wymaga wpojenia kilku zasad, potem jest z górki.
Lądowanie w Auckland i daleka północ
Wylądowaliśmy w Auckland. Wylecieliśmy w sobotę, przylecieliśmy w poniedziałek. Szczęśliwie jak się odejmie te 12 godzin różnicy, to już podróż nie wygląda na tak długą. Po krótkim odpoczynku zaczęliśmy zwiedzać Nową Zelandię. Samo Auckland zdecydowaliśmy zostawić sobie na koniec, z jednym małym wyjątkiem. Ogród zoologiczny to pierwsze miejsce, które zwiedzaliśmy w kraju Kiwi. Właśnie ze względu na kiwi, ale też hatterię.
Następnym przystankiem była Paihia, póki co na nocleg i solidne wyspanie się. Rankiem zaczynamy już właściwe zwiedzanie. Wpierw od lasów namorzynowych, a potem jedziemy do najdalej wysuniętego na północ fragmentu kraju, czyli przylądka Reigna. Śpimy w Whanagarei. Faktycznie, przyroda nam się już bardzo podoba, a miasta… są takie, jakie miały być. Szkoda się nimi zajmować.
Kolejnego dnia mamy dość sporą trasę do przejechania. Znowu. Wpierw na Cathedral Cove, miejsca gdzie kręcono „Opowieści z Narnii”. Faktycznie wygląda to tak jak powinno, czyli narnijsko. Może pogoda nie dopisała tak bardzo jakbyśmy chcieli, ale klimat jest.
Rotorua i geotermanle atrakcje
Stamtąd ruszyliśmy do kolejnego miejsca noclegowego, tym razem już nie tak przypadkowego. Rotorua. Byliśmy jeszcze przed szczytem sezonu, więc liczyliśmy, iż załapiemy się na wieczór maoryski. Niestety, trzeba zamawiać kilka dni naprzód. Więc popołudnie i wieczór spędziliśmy w parku i nad jeziorem.
Kolejny dzień to zwiedzanie okolic Rotoruy. Naprawdę mocny dzień, pełen wrażeń. Wpierw park termalny Wai-o-Tapu, coś cudownego. Później okoliczna Volcanic Valley. Potem Te Puia z gejzerem, kiwi w nocnym pawilonie akurat się schowało. Zobaczyliśmy maoryską hakę. Dalej park z sekwojami. Widzieliśmy je w Stanach, tu dopiero rosną, ale zwiedzanie między drzewami zdecydowanie ciekawsze, dzięki specjalnie zbudowanym kładkom. Ogólnie zaś cała okolica jest naprawdę ciekawa i piękna. Jedno z bardziej zjawiskowych miejsc w Nowej Zelandii, konieczny punkt do zobaczenia.
Hobbiton i świecące robaki
Musieliśmy wrócić na chwilę do Auckland, by odebrać z lotniska ostatniego członka naszej wyprawy. Przez to trzeba było trochę inaczej ułożyć plan, tak by każdy zobaczył najbardziej interesujące go punkty. Wieczorem wylądowaliśmy w Hamilton, znów tylko na nocleg techniczny. Nawet nie próbujemy zwiedzać tych miejscowości.
Z samego ranka wyruszyliśmy do kolejnej interesującej atrakcji, czyli jaskiń ze świecącymi robakami. Wzięliśmy pakiet combo. Zaczęliśmy od Ruakuri, co było bardzo dobrym wyborem, bo pozwoliło nam lepiej zapoznać się ze zjawiskiem, a także dokładnie przyjrzeć samej jaskini. Potem druga, czyli słynna Waitomo. Bardzo turystyczna, ale te kilka minut podwodnego rejsu jest warte, by tu przyjechać.
Kolejny przystanek to pierwsza władcowa atrakcja Nowej Zelandii. Plan filmowy Hobbiton. Przyjechaliśmy do Shire’s i to miejsce nas oczarowało. Jest dokładnie takie, jakie miało być, niczego więcej nie potrzeba.
Południowa część wyspy północnej
Wieczorem lądujemy już w Taupo. Plan na następny dzień był taki, by zobaczyć jezioro i przejść przez Tongariro Apline Crossing. Wymagający i ciężki plan, ale nie takie rzeczy się robiło. Oczywiście przy sprzyjającej pogodzie. Gandalfa pokonał Caradhras, myśmy mieli podobnie. Silny, porywisty wiatr, chłód, mgły, śnieg… Odwołano busy łączące wejścia. Na jeziorze też niewiele pływało. Zostało nam przejść kawałek Tongariro. Niestety parkingi są tylko na cztery godziny, więc mogliśmy liznąć. Wyjście na grań, choć kończy się powodzeniem, to wszystko na co możemy sobie pozwolić. Zbyt wiało, a dodatkowo jeszcze padało i dalej już była za słaba widoczność. Szczęśliwie w Tongariro jest nie tylko Apline Crossing. Skorzystaliśmy więc z mniejszych tras. Też jest fajnie, ale niestety nie o to chodziło. Następnego dnia pogoda także nie była wiele lepsza. W każdym razie to chyba najważniejsza niezrealizowana część wyjazdu. Niestety czasem trzeba się liczyć z takimi sytuacjami.
Dalej ruszyliśmy w kierunku Wellington, zatrzymując się po drodze przy kolejnym władcowym miejscu. Rivendell albo raczej Kaitoke Regional Park.
Później zaś stolica Nowej Zelandii, Wellington. Miasto nie robi na nas zbytnio wrażenia, ale… jest jedna super atrakcja. Weta Cave. Kupili nas tym, co zobaczyliśmy. Potem włóczenie się trochę po mieście i rano żegnamy się z Wyspą Północną. Na prom i do Picton. Zwłaszcza w drugiej części rejsu to było pierwsze spotkanie z nowozelandzkimi fiordami, takimi dość charakterystycznymi. Oczywiście to nie Fiordland, ale przedsmak jest.
Wyspa południowa
Po promie odbieramy samochód i jedziemy do Parku Narodowego Abel Tasman. Przy nim także nocujemy. Lasy, piękne wybrzeże, wiele ptaków i trochę meszek.
Kolejny dzień to spokojny przejazd do Hokitiki. Spokojny, bo z wieloma przystankami. To dość typowe dla Nowej Zelandii, że jest tu wiele miejsc, gdzie można spokojnie zatrzymać się na godzinę, przejść w tym czasie cały dostępny szlak i pojechać dalej. Tym samym odwiedzamy wąwóz Buller z najdłuższym wiszącym mostem, kolonię fok, Skały Naleśnikowe oraz wąwóz Hokitika. Wieczorem lądujemy w tej miejscowości, obserwując zachód słońca nad Morzem Tasmana.
Kolejny dzień przeznaczamy na lodowce, a raczej na podejście do nich. Wejście na nie jest ciężkie do zorganizowania samodzielnego, lepiej wlecieć. Wpierw Franz Josef, a potem Fox. Dalej jedziemy do malowniczego Queenstown, gdzie spędzamy późne popołudnie i wieczór. Jak na miasto w kraju Kiwi robi bardzo pozytywne wrażenie.
Fiordland
Wyjeżdżając z Queenstown zaliczamy kolejne lokacje władcowe. Tak jak to ma miejsce w Nowej Zelandii: przyjechać, pospacerować trochę, zrobić parę fotek i jechać dalej, a naszym kolejnym celem jest Zatoka Milforda. Ją tylko oglądamy. Rejs mamy kolejnego dnia w Doubtful Sound (niezmiernie bawi nas ta nazwa). W ten sposób spędzamy prawie dwa całe dni w Fiordland, nocujemy w Te Anau. Jest tam wiele do zobaczenia i chciałoby się zostać dłużej. Takim ukoronowaniem właśnie jest rejs przez Doubtful Sound, piękny, klimatyczny i trochę zabawny. W środku jacht został porównany z „Endeavourem” Cooka. Najbardziej rozbawiła nas kwestia gry słownej ze słowem canon. „Endeavour” miał sześć armat, a teraz uzbrojenie to wiele Canonów, Nikonów, Olympusów, Panasoniców i innych aparatów. O smartfonach nie wspominano.
Wschodnia cześć wyspy
Po Fiordland czas na trochę dłuższy kawałek do przejechania. Mniej więcej w okolice jeziora Tekapo. Śpimy w miejscowości Fairly, ale krótko. Z samego rana jedziemy na lotnisko, wsiadamy do awionetki i lecimy na lodowiec Tasmana. Tam krótki spacer, a potem helikopterem przelot wokół góry Cooka. Nie zrobiliśmy tego przy Foxie i Franciszku Józefie, tylko tutaj. Bardzo dobra decyzja. Niesamowite przeżycie i jeszcze piękniejsze widoki.
Niestety wszystko co dobre, musi się kończyć. To była już ostatnia duża atrakcja Nowej Zelandii. Właściwie zostają nam tylko Castle Hill i Flock Hill jako przystanki po drodze do Christchurch. Skalne miasta bardzo nam się podobają, to drugie „grało” w Narnii. Mamy więc taką filmową klamrę. Pierwsza i ostatnia lokacja w Nowej Zelandii to Narnia.
Potem Christchurch. Nie planowaliśmy wiele czasu na to miasto. Jak się okazało, i tak za dużo. Trudno znaleźć drugą tak paskudną dziurę. Trochę broniąc tego miejsca, nie wszystko to wina braku stylu, sporo dodało trzęsienie ziemi, ale efekt jest bombowy… Trochę jakby Hiroszimę próbowali zrobić, no ale Prypeć wygląda na zdjęciach bardziej interesująco.
Na Samoa
Na szczęście rano lecimy dalej, do Auckland, gdzie musimy przejść między terminalem krajowym i międzynarodowym. Dopiero za jakiś czas będą połączone. My zaś lecimy dalej do Samoa, by tam sobie odpocząć przez ostatnie kilka dni.
Wieczorem docieramy do Apii, właściwie już tylko nocujemy. Zaczynamy zwiedzać z samego rana. Stolica sama w sobie nie ma za wiele do zaoferowania, więc wynajmujemy samochód. To jest piękne: „kupujemy” prawo jazdy (bo trudno to inaczej nazwać) i jeździmy. Po Upolu właściwie czasu nam wystarcza, choć pewnie by się chciało więcej. Po Savai’i brakuje, niestety także dlatego, że jesteśmy ograniczeni godzinami kursowania promów. Jest poza sezonem, więc na całej wyspie prawie nie ma innych turystów (w Apii na Upolu ich widać).
Samoa bardzo nam się podoba. Jest takie inne niż Nowa Zelandia. Był to taki trochę strzał w ciemno. Wiedzieliśmy bowiem, że chcemy liznąć coś z Polinezji. Wyspy Cooka odpadły, były zbyt nowozelandzkie, choć łatwo tam dotrzeć. Do wyboru zostało właśnie Fidżi i Samoa i padło na to drugie, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni.
Na koniec wracamy do Auckland. Czyli kolejna klamra, ale tym razem oglądamy miasto. Cóż, to nie ta Nowa Zelandia, o której marzyliśmy, ale chłoniemy, póki jeszcze możemy.
Powrót do domu
Później lot Qatarem i mały wypad do Dohy. Nocą, za pomocą taksówki. I tak to oświetlenie robi spore wrażenie, jak całe centrum biznesowe. Fajnie byłoby tu jeszcze kiedyś zajrzeć za dnia. Jak to mówią „wieżowce w Auckland zaorane”.
Nowa Zelandia bardzo nam się podobała, ale ma jeden straszny minus. Czas płynie tam bardzo szybko. Te wszystkie piękne widoki są w jakiś sposób znane, więc choć cieszą oko, nie oddziałują poznawczo tak jak na przykład. Samoa. Więc okazuje się, że po 2,5 tygodnia w Nowej Zelandii i kilku dniach na Samoa ma się wrażenie, że to mniej więcej było po połowie.
Pomijając jednak tę kwestię, oraz miasta w Nowej Zelandii, ten kraj przyrodniczo jest fenomenalny i robi olbrzymie wrażenie. Cóż, zostało Tongariro do powtórzenia, więc kto wie, może za parę lat będzie trzeba zrobić dogrywkę.
Więcej o Samoa i o Nowej Zelandii.
Jeśli spodobał Ci się wpis, polub nas na Facebooku.
Szlak nowozelandzki | ||
Podsumowanie | – | |
Szlak samoański | ||
Podsumowanie | – |