Czy jest lepszy moment na podróż do Japonii niż okres kwitnienia wiśni? Pewnie tak, bo Japonia przez cały rok oferuje różne atrakcje, ale to właśnie hanami upatrzyliśmy sobie na nasz japoński debiut.
Spis treści
Przygotowania i wybór lotu do Japonii
Chcieliśmy polecieć do Japonii wspierając naszego narodowego przewoźnika. Niestety od przebudowy strony internetowej, LOT nie oferuje na niej możliwości wyboru lotu do jednego miejsca i powrotu do drugiego, choć można to zrobić telefonicznie. Tu mała uwaga praktyczna: zamiast dzwonić wprost na linię telefoniczną, lepiej zadzwonić do okienka na swoim lotnisku, tam zrobią coś takiego chętnie (bo poprawiają sobie wyniki sprzedaży, a poza tym się często nudzą). Dobra, pozostało więc czekać na promocję i dzwonimy. Okazało się, że promocje LOTu nie przewidują łączenia kierunków – więc nagle cena połączenia WRO – WAW – NRT i z powrotem z Seulu niesłychanie wzrosła i przestała być atrakcyjna. Pozostało poszukać alternatywy, padło na Air China z przesiadką w Pekinie, ale niestety zbyt krótką, by po latach odwiedzić to miasto. No i wylot z Warszawy, ale to już mamy przećwiczone.
Potem zaczął się okres intensywnego planowania. Ponieważ wybieraliśmy się w dużej mierze na kwitnienie wiśni w pierwszej połowie kwietnia, więc weryfikowaliśmy pogodę i prognozy. W lutym wyglądało na to, że załapiemy się raczej na kwitnie w Kioto, bo wszystko było późno w tym roku. Ale marzec zmienił wszystko (a już za późno, by pewne ustalenia przekładać) i wylądowaliśmy w Tokio w momencie, gdy wiśnie przekwitły. Szczęśliwie był plan B, polegający także na tym, że mamy do dyspozycji Japan Rail Pass (którego działanie trzeba było zrozumieć) i możemy sobie odbić na północ, byleby te sakury zobaczyć. Wyszło nawet jeszcze wygodniej, ale o tym poniżej.
Zielona Japonia, czyli pierwsze wrażenie
Na początek wylądowaliśmy w Tokio i to nasz pierwszy kontakt z kulturą i japońskim stylem życia. Tokio zaskakuje, spodziewaliśmy się bardziej futurystycznej metropolii (bliższej Szanghajowi (wtedy jeszcze nie widzieliśmy Seulu)), ścigającej się z Dubajem. Ale na miejscu okazało się, że owszem są kolorowe, pstrokato oświetlone zaułki, lecz wszystko jest ogólnie poukładane, dużo zieleni i ciszy. To nie jest Japonia z wyobrażeń, tym ciekawiej będzie się ją poznawało. Zieleń w takiej ilości to coś, co nas najbardziej zaskoczyło.
Prawda jest taka, że Japonia nie
jest tak silnie zurbanizowanym krajem, jak to sobie wyobrażaliśmy. Określenie
„kraj kwitnącej wiśni” nie jest przesadą: około 60% całego kraju pokrywają
lasy! Dla porównania Polska, jeden z najbardziej zalesionych krajów Europy, w
29% jest zajęta przez lasy. Spora różnica. Doliczając miejską zieleń: parki,
skwery, wszelkie zieleńce, żywopłoty i zielone tarasy, mamy ogromną ilość
zieleni. To naprawdę rzuca się w oczy. Przy tym jest to zieleń bardzo zadbana,
można powiedzieć – zaprojektowana. Nie jest pozostawiona sama sobie, ale
schludnie przystrzyżona, zebrana w ładne kompozycje.
W tych oazach schronie znajdują liczne gatunki ptaków, jaszczurki i żółwie.
Natomiast wracając do wyobrażenia Japonii jako kraju high-tech: w Tokio niewiele jest nowoczesnych drapaczy chmur, robotów i całej tej reszty. Duża część miasta powstała w stylu lat 70. i 80. To widać. Ale brak tego bijącego po oczach na każdym kroku futuryzmu wcale nie świadczy o „zacofaniu”. Kraj kwitnącej wiśni jest bardzo dobrze przemyślany i zrównoważony. To robi naprawdę wspaniałe wrażenie. Zaś neony i cała ta reszta też są, acz niekoniecznie na każdym kroku.
Zaczynając od Tokio
W Tokio oczywiście obejrzeliśmy kilka słynnych miejsc z listy do odhaczenia (jak targ rybny), trochę mniej znanych czy przypadkowych, ale też zwiedziliśmy muzeum narodowe. To zawsze daje ciekawy pogląd na historię i kulturę danego kraju. A jak jeszcze uda się to zrobić na początku wyprawy, tym lepiej. W stolicy zaś szczególnie podobała się nam Sensō-ji nocą, czy neony na Chuo Dori, no i park Ueno oraz oczywiście pomnik Godzilli.
Po Tokio przyszedł czas na aktywację Rail Passa (formalności załatwiliśmy po przylocie na lotnisku). Pierwszy wypad dość krótki, do Nikko. Klimatyczne świątynie w lesie cedrowym. Jedziemy też zobaczyć słynny wodospad. W tym momencie już wiemy, czego się spodziewać po Japonii i bardzo, ale to bardzo się nam podoba. Z Nikko nie wracamy do Tokio, nocujemy w miejscowości Ustonomiya, słynącej z pierożków.
Lisy, wiśnie i małpy
Kolejny etap podróży to Zao Fox Village, czyli lisia wioska. Dotarcie do niej jest o tyle problematyczne, że potrzebujemy taksówki na ostatnim fragmencie odcinku podróży, ale wygląda to znakomicie. Oddalona atrakcja, niezbyt często odwiedzana, ale taka japońska. Puchate liski to coś, co ewidentnie tu lubią, zwłaszcza, że zwierzęta te mają swoje miejsce w symbolice i religii szinto. Z tej perspektywy to miejsce nabiera dodatkowego znaczenia.
Z wioski lisów wracamy na południe, ale z „awaryjnym” przystankiem w Fukushimie. Miasto to nie jest strefa zamknięta jak Prypeć, niesławna elektrownia znajduje się w prefekturze dość daleko stąd. Tu zaś lądujemy w jednym konkretnym celu: zobaczyć kwitnienie wiśni. Jest tu specjalny ogród, autobusy kursują z dworca i możemy spokojnie zająć się podziwianiem kwiatów.
Nasz następny cel to Yunadaka i śnieżne małpy, czyli makaki japońskie. Atrakcja częściej odwiedzana niż liski, ale też raczej nie należąca do „obowiązkowych”. Choć nie dla nas. Małpy udało się zobaczyć i tym samym te najważniejsze, najdziwniejsze elementy naszego wyjazdu mamy już zobaczone. A wciąż to przecież początek. Jeszcze w Yunadace udało się „zaliczyć” ryokan z osenem, więc w ogóle idzie bardzo dobrze.
Wielki Budda, jelenie i Góra Fudżi
Po małpach wyruszyliśmy do Kamakury, głównie by zobaczyć Wielkiego Buddę. To nas tam przyciągnęło, ale było warto odwiedzić też inne świątynie, a także przespacerować się po plaży. Tu już skracamy sobie drogę przed najdłuższym kawałkiem do przejechania. Wiele osób przyjeżdża do Kamakury tylko dla Buddy, na bardzo krótko, więc wieczorami miasto się wręcz wyludnia, jeśli chodzi o turystów.
Z Kamakury jedziemy do Kioto, ale mamy dwa przystanki po drodze. Pierwszy planowany i istotny to Park Narodowy Hakone. Główny cel: zobaczenie góry Fudżi. Widoczność świetna, więc główny cel zdobyty. Zaś poboczny to niestety pierwsza rzecz, która się nam nie udała. Chodzi o możliwość obejrzenia zbocza wulkanu z gejzerami, gorącymi źródłami i ugotowania tam sobie samodzielnie jajek. Mają one wtedy taką fajną czarną skorupkę. Stężenie gazów było zbyt duże, więc ta atrakcja była zamknięta. Ale świeże czarne jajka zjedzone. Pod wieczór dotarliśmy do Nagoji, ale tam tylko nocleg techniczny. Trochę bolejemy nad tym, ale co poradzić, nie wszystko się da pogodzić.
Z rana przejazd do Kioto, zrzucenie bagaży i przejazd do Nary. Tu mamy kolejne zwierzątka, czyli jelenie sika, no i znów piękne świątynie. W Kioto zaś spędzamy następne dni, najpierw jest to nasza baza wypadowa, tak więc Kioto wieczorami i nocą dość dobrze zwiedziliśmy. Potem zaś, gdy kończy się Rail Pass, zostajemy jeszcze na trochę w tym mieście.
Zamek Himeji i Hiroszima
Następny wypad z Kioto to Hiroszima i Miyajima. Ta druga nas zachwyciła, pomimo nienajlepszej pogody. Chciałoby się zostać dłużej. No i znów mamy do czynienia z jeleniami sika. Te jednak są bardziej napastliwe. Pobodły, pokopały i jeszcze próbowały kraść. Zaś Hiroszima, cóż… Istotny punkt do zobaczenia ze względu na historię. Ale miasto dobrze ukazuje, z jakich gruzów to odbudowano i ile Japonia od tego czasu przeszła.
Kolejny dzień to krótszy wyjazd z Kioto, taki trochę na nieco ponad pół dnia. Himeji i słynny zamek pojawiający się czy to w Bondzie czy w filmach Kurosawy. Natomiast w Himeji mieliśmy jedno z największych zaskoczeń w Japonii. Przywykliśmy już, że świątynie są miejscem do zwiedzania, centrum komercyjnym, raczej pozbawionym duchowości. Owszem, widzieliśmy już też wiernych między turystami, ale raczej byli dodatkiem. Więc wybierając się do świątyni na górze Sosha, raczej liczyliśmy na to, że będziemy szukać kolejnego filmowego miejsca („Ostatni samuraj”). To znaleźliśmy, ale okazało się, że to jest miejsce pielgrzymkowe i faktycznie przybywają tu buddyjscy pątnicy. Skupienie, śpiewy, modlitwy, to robi naprawdę duże wrażenie, bo nagle te świątynie przestają być tylko interesującym zabytkiem.
Kioto – Osaka
Dalej zostaje nam jeszcze kilka noclegów w Kioto. Tu znów raczej standard: od świątyni do świątyni. Złoty Pawilon, Srebrny Pawilon, trochę po okolicy. Ładnie. Trzeba się tylko liczyć z tłumami turystów, zwłaszcza w okolicy Złotego Pawilonu. Kioto jest fascynujące i pewnie do zobaczenia kolejnych świątyń przydałoby nam się jeszcze co najmniej dwa dni. Ale czas ruszać dalej.
Japonię kontynentalną kończymy w Osace. Nowoczesne, biznesowe miasto, takie spokojne pożegnanie. Jest kolejny zamek, choć już bardziej muzeum, nie robi takiego wrażenia jak Himeji. Dalej lecimy na Okinawę.
Okinawa
Na Okinawie nie wzięliśmy samochodu i to był największy błąd, jaki można zrobić. Jeśli przyjeżdża się tu na dłużej, by trochę pobyczyć się w ośrodkach i czasem coś zobaczyć, to nie ma takiej potrzeby. Na kilka dni i przy chęci zobaczenia czegoś poza hotelową plażą to konieczność. Niestety doszliśmy do tego wniosku już w trasie. W każdym razie pierwsza rzecz to ostatnia wielka japońska atrakcja – czyli Churaumi Aquarium z rekinami wielorybimi. Warto się było tu tłuc.
Ostatnie miejsce w Japonii to Naha, stolica Okinawy i tam głównie zajmujemy się zabytkami po Królestwie Riukiu, w tym zamkiem, który zdążył już spłonąć. To takie małe Niderlandy Azji, wcielone do Japonii. Wyspa ta to także jeden wielki grobowiec, pełny memoriałów po amerykańskiej inwazji na Okinawę.
Przystanek w Korei
Z Okinawy polecieliśmy do Seulu, bardziej by liznąć Korei. Bazą wypadową jest Seul, ale mieliśmy wycieczkę na jedną istotną atrakcję – DMZ, czyli strefa zdemilitaryzowana. Póki jeszcze działa tak naprawdę, to jest dość niecodzienne miejsce, choć pełne turystów. Tu trochę plany pokrzyżował nam Kim. Nie dało się zobaczyć JSA, bo szykowano się do rozmów pokojowych. Może to i dobrze i w końcu takie miejsca jak DMZ będzie można zlikwidować (lub przerobić w pełni na atrakcję turystyczną).
Seul zaś – tu koncentrujemy się na centrum z pięcioma pałacami, świątyniami, pozostałościami murów. Wiemy jedno: do Korei kiedyś będziemy chcieli wrócić, by zobaczyć obrzeża Seulu i pojechać gdzieś dalej.
Prawdę mówiąc Korea chyba w wielu miejscach bardziej przypominała nasze wyobrażenia o Japonii niż sam kraj kwitnącej wiśni. W każdym razie obie kultury są fascynujące. Zaś sam wyjazd tym samym okazał się być nie tylko udany, ale i kształcący.
Przydatne linki:
Japonia – informacje praktyczne
Jeśli spodobał Ci się wpis, polub nas na Facebooku.
Szlak japoński | ||
Podsumowanie | – | |
Szlak koreański | ||
Podsumowanie | – |