Łza Indii, Klejnot Oceanu Indyjskiego, Serendip, Cejlon, Sri Lanka. To tylko niektóre z nazw, którymi określano orientalną wyspę i starożytne królestwo. Nasza podróż do Olśniewającego kraju – to znaczą sanskryckie słowa Sri Lanka – miała miejsce na przełomie listopada i grudnia, trwała dwa tygodnie. Był to bardzo zajmujący okres, pełen rozmaitych atrakcji: starożytnych ruin ukrytych w dżungli, wiecznie zielonych lasów deszczowych, wykutych w skale świątyń, plantacji herbaty czy kolonialnych miast. Wyprawę do Krainy Rozkoszy (tak, to jeszcze jedno określenie Sri Lanki) planowaliśmy od kilku lat, głównie za sprawą Indiany Jonesa oraz „Mostu na rzece Kwai”, które tu kręcono. Ale nie tylko, bowiem jest tu dużo więcej miejsc, które nas przyciągały.
Ale zaczniemy od jednej z ciekawych historii związanych z Cejlonem: to etymologia angielskiego słowa „serendipity”, które oznacza dokonywanie niezwykłych odkryć w sposób niezamierzony, podczas dążenia do innego celu, może też oznaczać zdolność do dokonywania pożądanych odkryć przypadkowo. Na język polski można je przełożyć krótko jako „szczęśliwym trafem”, choć od kilku lat wzrasta niewielka na razie popularność spolszczonego słowa „serendypność”.
Starożytna perska nazwa Cejlonu, używana także przez Arabów brzmi Serendip lub Sarandib. W zachodniej kulturze znany jest przekład XIV-wiecznej bajki „Trzej książęta z Serendip” autorstwa cenionego perskiego poety i sufiego Amira Khusrowa. Prawdę powiedziawszy, była to tradycyjna bajka, znana co najmniej od XI-wieku, a wzorowana na życiu perskiego króla z V wieku, którą Amir ujął w piękne słowa i właśnie jego wersja dotarła w XVI wieku do Wenecji i dalej do zachodniego świata.
Jaka by nie była historia tej historyjki, bajka o trzech książętach z Serendip opowiada o tym, że mądry król bogatej wyspy Serendip miał trzech synów. Wysłał ich w podróż, by wykorzystali posiadaną inteligencję, spostrzegawczość i zdolność kojarzenia pozornie niezwiązanych faktów do dokonywania niespodziewanych odkryć oraz dochodzenia do zaskakujących, pouczających wniosków.
Baśń tę znał Horacy Walpole (1717 – 1797) i nawiązał do niej przez utworzenie neologizmu „serendipity” w liście do swojego przyjaciela. W ten sposób określił niespodziewane, zupełnie niezamierzone odkrycie cennego, a zdawałoby się, że zaginionego obrazu, dokonane przez owego przyjaciela. Później słowo to zostało nieco zapomniane, ale pojawiło się znów na początku XX wieku i zaczęło się popularyzować oraz zyskiwać odpowiedniki w innych językach. Swoją drogą samo słowo Serendip to także kalka językowa. Pochodzi od dawnego, tamilskiego określenia Sri Lanki jako Cerentivu, od Cheren Tivu, czyli „Wyspa Ćerów”. Ćerowie byli wówczas dynastią panującą, a ich ród wziął sobie nazwę prawdopodobnie od gór.
Cejlon leży już niedaleko od równika, stąd dla wygody można przyjąć, że dzień trwa mniej więcej od 6:30 do 18:30 (na równiku było to oczywiście równo 6-18). Na tej szerokości geograficznej zmierzch trwa krótko i szybko zapadają egipskie ciemności. Zwiedzanie jest możliwe tylko do około 18:00 – 18:30, a potem właściwie nie ma co robić. Wówczas jest czas na obiadokolację i wypoczynek. Jedna z najlepszych rzeczy tutaj to świeże soki owocowe i woda z kokosa. Oczywiście, gdy jesteśmy w miastach, czy tam gdzie jest turystyczna infrastruktura, godziny nas nie ograniczają.
Temperatura i duża wilgotność sprawiają, że człowiek się bardzo poci. Nic nie uzupełnia elektrolitów tak dobrze jak woda z kokosa. Po wypiciu zawartości warto poprosić sprzedawcę o przecięcie łupiny i odcięcie fragmentu, który służy jako łyżka. Tego miąższu nie ma wiele, ale jest wyborny!
Ale na razie skończmy z językami, geografią i popitką. Lecieliśmy katarskimi liniami z Warszawy do Kolombo z przesiadką w Dosze. Na lotnisku docelowym odebrał nas nasz kierowca, Malith Prasantha – Sri Lanka Driver – Malith Holidays (i strona SriLankaMalithHolidays). Towarzyszył on nam przez praktycznie całą podróż. Możemy go polecić z czystym sumieniem, bo wprowadził nasze plany i zamiary w życie bezbłędnie.
Przylot do Kolombo mieliśmy w godzinach popołudniowych, więc zanim wyszliśmy z lotniska już się ściemniło. Szczęśliwie znalazł nas tam nasz przewodnik-kierowca, tak jak było umówione. Przelot przez noc, zmiana strefy czasowej wpływały na nas tak, że właściwie chciałoby się powiedzieć tylko „Królestwo za łóżko”. W teorii zwiedzanie można było zacząć od Kolombo, jeszcze lepiej pierwszą noc ogarnąć sobie w Negombo, ale mając kierowcę to trochę szkoda na to czasu. My możemy kimać w samochodzie, podczas gdy on zrobi za nas istotną część trasy.
Z kierowcami na Sri Lance bywa różnie, nasz był bardzo uczciwy, dbający o klientów i godny polecenia. W kwestii hoteli, Malith jest gotów zaproponować sam, jak również w razie potrzeby jest w stanie się dostosować do nas, jeśli mamy jakieś rezerwacje. U nas skończyło się na tym, że to on nam dobierał hotele. Wiele z nich oferuje kierowcom, którzy przywożą ludzi, darmowy nocleg i wyżywienie. Dzięki temu oni mogą obniżać ceny przejazdu, ale odbija się to w hotelach. Ceny noclegów wybranych przez Malitha nie były najtańsze, ale też nie zaporowe. Prawda jest taka, że sami pewnie wybralibyśmy gorszy standard. Natomiast jedna rzecz była fajna, Malith miał swoją cenę, która po uzgodnieniu dla nas także była akceptowalna i ją negocjował, nawet jeśli hotel chciał więcej. Więc nie było żadnych niespodzianek i łatwo wszystko dopilnować.
Druga rzecz to sklepy. Wielu takich przewoźników ma swoich znajomych, którym podwozi klientów. Nawet w Tanzanii na safari spotkaliśmy się z czymś takim. U Malitha wszystko zależało od nas. Chcemy, to nam znalazł, nie chcemy, to nas po tym nie ciągał. Pewne rzeczy proponował – na przykład sklep z szafirami, mówiąc, że warto zobaczyć jak to wygląda i obejrzeć tam film i prezentację, ale mówił też, by nic tam nie kupować. Jakbyśmy bardzo chcieli to znajdzie nam gorzej wyglądający, a z lepszymi cenami. Zresztą w tym względzie dbał o nasze portfele, zapewniał, że może pomóc w negocjacjach i robił to. Natomiast w wielu miejscach przestrzegał nas, by nie brać przewodników, zwłaszcza tam, gdzie nie ma to sensu. Mówił wprost – jak się zgubicie to idźcie za ludźmi z innym przewodnikiem. Wielu innych kierowców podwożąc swoich klientów pod zabytki typu Dambulla czy Sigirija od razu „odsprzedaje” ich lokalnym przewodnikom. Jeśli ktoś ma potrzebę bycia prowadzonym za rączkę, to jest ok. Malith owszem dbał o nasze bezpieczeństwo, ale też dawał nam swobodę.
Ostatnia rzecz, to kwestia nietypowych miejsc, w których nie był. Nie miał problemu się do tego przyznać, natomiast poza naszymi wskazówkami, wydzwaniał też do znajomych przewodników, którzy lepiej znali dany teren, z prośbą o potwierdzenie. Za to starał się nam pokazywać różne ciekawostki i namawiał do próbowania lokalnych owoców: uczył nas jak się strząsa odpowiednio dojrzałe z drzewa, zapoznał nas także między innymi z tak zwanym „różanym jabłkiem”.
Prawda jest taka, że chwilę po wejściu do auta zasnęliśmy. Obudziliśmy się przed hotelem w Anuradhapurze. Oczywiście pierwszego dnia skończyło się na tym, że nawet już się nam jeść nie chciało. Prysznic, łóżko i do zobaczenia rano.
Mając kierowcę i przewodnika, trzeba się także do niego dopasować. Zwykliśmy wstawać dość wcześnie, więc wyjazd po ósmej rano był dla nas trochę nietypowy, ale ok. damy radę. Drugi dzień to w dużej mierze zwiedzanie Anuradhapury. Pierwsza stolica Sri Lanki to dość spory kompleks, w dodatku znajduje się tam mnóstwo wciąż używanych świątyń. Nasz przewodnik dobrze znał to miejsce, więc podwoził nas praktycznie pod wszystkie istotne zabytki, tam mieliśmy tyle czasu, ile potrzebowaliśmy. Cały dzień na Anuradhapurę to i mało (bo spokojnie da się tu dwa lub trzy dni przesiedzieć), ale też wystarczająco. To był nasz pierwszy kontakt ze Sri Lanką i już nam się podobało.
Tu znów powtarzaliśmy jazdę po zmierzchu. Jedyne, co wcześniej załatwiliśmy, to krótki przystanek przy Wielkim Buddzie. Potem wylądowaliśmy na noc w Sigiriyi. Jednak jej zwiedzanie było dopiero kolejnym etapem podróży. Następnego dnia zaczęliśmy od wyprawy do Polannaruwy
Druga stolica Sri Lanki jeśli chodzi o zwiedzanie jest trochę bardziej kompaktowa niż pierwsza, ale tu także przydał się nam przewodnik, który podwoził nas pod poszczególne części. Wiele osób wypożycza tu rowery. Zaczęliśmy od muzeum, a potem oglądaliśmy inne wspaniałe zabytki. Anuradhapura miała zdecydowanie inny charakter, głównie przez religijne rzeczy. Tu mieliśmy wrażenie odkrywania ruin pośród dżungli.
Jakby tego było mało, to jeszcze została nam jedna atrakcja, wejście na Lion’s Rock w Sigiriyi. Ten zabytek jest jeszcze bardziej kompaktowy i mniejszy, ale zdecydowanie najbardziej ikoniczny. No i najdroższy, jeśli chodzi o cenę biletów. Na Sri Lance nic innego go nie przebiło.
Kolejny dzień to dalsze odkrywanie Sigiriyi. Rankiem weszliśmy na Pidurangalę, skąd jest świetny widok na Lwią Skałę. Potem wybraliśmy się na wioskowe safari, a na koniec już na prawdziwe do Hurulu. Rozważaliśmy raczej na Minerię, ale pogoda sprawiła, że lepiej było pojechać do Hurulu. Znów w ogarnięciu tego pomógł nam kierowca. Celem były słonie, więc z okolicznych safari wskazał to, w którym słonie akurat na pewno były. Nam to pasowało.
Następnego dnia udaliśmy się do Kandy, ale dotarliśmy tam wieczorem. Droga w sumie nie była jakaś długa, ale na trasie zaplanowaliśmy kilka dodatkowych atrakcji. Pierwsza to skalne świątynie w Dambulli, kolejny zabytek z listy UNESCO. Ciekawe miejsce.
Drugi przystanek, a właściwie kilka, mieliśmy w miejscowości Matale. Słynie ona z ogrodów przyprawowych. To sklepy, wiedzieliśmy o tym, ale chcieliśmy coś takiego zobaczyć. Zatrzymaliśmy się także w małej, acz uroczej świątynce Nalada Gedige, no i słynnej świątyni hinduskiej.
Tu warto zrobić sobie krótką przerwę na małą dygresję. Obecnie na Sri Lance żyją dwa główne ludy: Syngalezi (ok. 81%) i Tamilowie (11%). Ważną mniejszością są także Maurowie (ok. 9 %), czyli muzułmanie. Za najbardziej pierwotną ludność wyspy uważa się lud Weddów – liczącą nieco ponad 2 tysiące osób społeczność, którą jeszcze na początku XX wieku uważano za jedną z najbardziej pierwotnych na świecie.
Głównymi wyznawcami hinduizmu na Sri Lance są Tamilowie. Mniejszość ta zamieszkuje głównie północną część Cejlonu. Jest to lud drawidyjski, a więc pochodzący z południowych Indii, posługujący się językiem tamilskim i wyznający hinduizm. Społeczeństwo jest uporządkowane na wzór systemu kastowego. Tamilowie żyjący w południowych Indiach nie mieli i nie mają skłonności separatystycznych, natomiast lankijscy Tamilowie od lat 70. XX wieku wikłali kraj w krwawy konflikt, by utworzyć oddzielne państwo tamilskie. Dopiero w 2009 roku zaprzestali działań wojennych.
Dziś Sri Lanka kojarzy się głównie z terrorystycznymi działaniami Tamilskich Tygrysów, a wzajemna niechęć jest mocno odczuwalna: niemal każdy w tym konflikcie ucierpiał.
Żeby było nieco bardziej skomplikowanie, na Sri Lance wyróżnia się Tamilów autochtonicznych, którzy podbili Cejlon w VII wieku n.e. i ustanowili swoje własne królestwo. Według niektórych źródeł, Tamilowie egzystowali na wyspie od czasów prehistorycznych i pochodzą od wpół mitycznego ludu Naga, czcicieli węży. Drugą grupę stanowią indyjscy Tamilowie, którzy przybyli na Sri Lankę głównie w czasach kolonialnych. Na mocy porozumień lankijsko-indyjskich z lat 60. XX wieku, 60% z tej społeczności została repatriowana do Indii, zaś reszta otrzymała lankijskie obywatelstwo.
Kandy zaczęliśmy zwiedzać nietypowo, od tamy Victoria. Formalnie rzecz biorąc jest ona poza Kandy. Jak się jeszcze dołoży fakt, że nie można dojechać tam prosto, a trzeba nadrobić kilkadziesiąt kilometrów, to trudno to nawet uznać za Kandy. Cóż. Tama była bardzo ważna ze względu na „Indianę Jonesa i Świątynię Zagłady”. To pierwsza lokacja filmowa na Sri Lance, uchodząca za dość trudną do zobaczenia. O ile na punkt widokowy przy tamie można wejść, o tyle miejsce, gdzie znajdował się słynny wiszący most ze „Świątyni Zagłady” nie jest wcale łatwo dostępne. Przekonaliśmy jednak strażników i nas wpuszczono. Pod wieczór dotarliśmy do Kandy, w sam raz, by zrobić sobie wieczorny spacer.
Na Kandy i okolicę zaplanowaliśmy trochę więcej czasu. Następnego dnia udaliśmy się do schroniska dla słoni, czyli słynnej lub niesławnej Pinnawali. Znów za profesorem Jonesem. Tam też kręcono kilka ujęć, trudno znaleźć dokładne miejsca, ale przynajmniej dotarcie poszło łatwo.
Potem udaliśmy się w okolice muzeum Herbaty Cejlońskiej, znów za Jonesem. Chcieliśmy znaleźć wioskę, którą wybudowano na potrzeby filmu. Byliśmy blisko, bardzo blisko. Gdybyśmy tylko mieli maczety, z pewnością po kilku godzinach karczowania znaleźlibyśmy właściwie kamienie. Ale maczet nie mieliśmy. Nie byliśmy też przygotowani na tak obfity deszcz, który nas złapał, ani tym bardziej na pijawki. Skończyło się ewakuacją do hotelu i pominięciem wieczornego wyjścia do Świątyni Zęba. Tylko tyle, by coś zjeść. Odpocząć po pijawkach i pójść spać. Pijawki ściągane w ilości kilkunastu – kilkudziesięciu z nóg pokrzyżowały nam trochę plan wieczornego podejścia do świątyni jak i wyjścia na pokaz kulturowy. Już nie mieliśmy na to siły .
Szczęśliwie mając własnego kierowcę można łatwo modyfikować plan. Świątynię Zęba oraz ogród botaniczny (tam kręcono „Most na rzece Kwai”) zobaczyliśmy kolejnego dnia. Zresztą to był dzień lokacji z filmu Leana, bowiem udaliśmy się na rafting na rzece Kelani w Kitulgala i przepłynęliśmy obok miejsca, gdzie zbudowano filmowy most. Pozostało po nim wspomnienie, ale zawsze.
Pod wieczór trafiliśmy pod Szczyt Adama. W sam raz, by się położyć i wstać po 2 w nocy, by rozpocząć kolejną wyprawę. Tym razem 5 tysięcy schodów pod górę. To było męczące. W każdym razie udało się dotrzeć na szczyt przed świtem, a potem zejść. Zjeść śniadanie w hotelu i pojechać do kolejnego miejsca.
Tym razem był to najzimniejszy fragment wyjazdu. Płaskowyż Hortona, kolejne kilkanaście kilometrów do przejścia. Nie udało się zobaczyć Krańca świata (ze względu na mgłę). Ale udało się przejść. Trasa bardzo przyjemna, a po wejściu po schodach na Adam’s Peak wręcz był to odpoczynek. Swoją drogą wiele osób odpoczywa dzień po Szczycie Adama, my odpoczęliśmy aktywnie.
Kolejny dzień to przykład tego, że znów nie wszystko się nam udaje, mimo starannego zaplanowania. Spaliśmy w Nuwura Elii, skąd mieliśmy pojechać pociągiem do Elli. To ta najbardziej malownicza trasa kolejowa na całym Cejlonie. Właściwie wiedzie ona z Kolombo, przez Kandy, ale ten ostatni fragment jest najbardziej urokliwy. Podobno, bo nie sprawdziliśmy. Przyjechaliśmy na dworzec, ludzie czekają, ale wszystko zgodnie z planem. Tyle że pan w kasie powiedział nam, że pociąg ma już jakieś 3 godziny opóźnienia. Wróciliśmy do Malitha z tą wątpliwością. Może da się coś poprzekładać. On poszedł po swojemu wybadać sprawę i… tak, okazało się, że pociąg ma trzy godziny opóźnienia, ale to rośnie i będzie rosło, dopóki nie naprawią torów i że może będzie wszystko działać jutro. Tego już nie zweryfikowaliśmy. Pojechaliśmy do Elli samochodem. I tu jeszcze jedna pochwała wobec naszego kierowcy i przewodnika. Wielu z nich zostawia ludzi na dworcu i czeka na nich w Elli. Nasz pożegnał się z nami, ale czekał w samochodzie, dopóki nie upewni się, że wsiądziemy do pociągu. Miał rację.
Więc dodatkowy czas wygospodarowaliśmy na krótki spacer po Nuwari Elyi, a potem już zgodnie z planem. W Elli najbardziej interesowała nas kolejna góra – Little Adam’s Peak. To bardzo przyjemny spacer z pięknymi widokami, ale po właściwym Szczycie Adama tu trudno się zmęczyć. W każdym razie to też miejsce, gdzie odkryliśmy bardziej turystyczną Sri Lankę, z naganiaczami, ludźmi chcącymi pieniądze za zdjęcia i tym podobnymi urokami. Weszliśmy na górę i pojechaliśmy do kolejnego punktu, ważnego dla nas, Lipton’s Seat. Tam oglądaliśmy bodaj najsłynniejsze pola herbaty Cejlonu. No i jeszcze wizyta w muzeum. Nocleg w Haputale.
Następnego dnia pozostała nam ostatnia duża atrakcja na Sri Lance. Las deszczowy Sinharaja. Wybraliśmy północną część. Mniej uczęszczaną. Dostaliśmy prywatnego przewodnika i chodziliśmy po lesie, a on nam pokazywał jak łatwo nie dostrzegamy zwierząt, obok których przechodzimy. Las przepiękny, ale czasem zwany też lasem pijawek. Więc znowu się na nie natknęliśmy, acz w podobnych ilościach. No i oczywiście psychicznie byliśmy już na nie przygotowani i wiedzieliśmy, czego wypatrywać. Potem już standardowo: my dogorywamy w samochodzie, a Malith prowadzi. Wieczór powitaliśmy już w Galle, w jego turystycznej części.
To już zupełnie inna Sri Lanka. Plaża, mnóstwo barów i restauracji i jeszcze więcej turystów. Zabawy wieczorne. Chwilę można się powłóczyć, ale to nie nasze klimaty. Prawdę mówiąc bardziej żałowaliśmy, że nie dało już rady wcisnąć obserwacji wielorybów, cóż to zostało do zobaczenia na Islandii.
Ostatni dzień objazdu Cejlonu rozpoczęliśmy dość wcześnie od wyjścia na plażę jeszcze przed śniadaniem, a potem zwiedzania fortu Galle i najbliższych okolic jak targ rybny. Czekała nas droga do Kolombo, a raczej Negambo, więc było to dzień mniejszych i większych przystanków.
Pierwszy z nich to kopalnia kamieni księżycowych (i sklep) w Meetiyagoda. Nie dało się wejść do samej kopalni, ale zobaczyć jak wygląda z zewnątrz i tak było ciekawe. Potem były dwa rozczarowania. Pierwsze to Madu Ganga i wodne safari w obszarze wpisanym na listę Ramsar, więc spodziewaliśmy się wszelakiego ptactwa. To jednak już cały czas ta „turystyczna” część Sri Lanki, więc po rzece wszystkie łodzie jeżdżą na silniku spalinowym. Wycieczka fajna, namorzyny też, ale zwierząt jak na lekarstwo. Ostatnia atrakcja to wylęgarnia żółwi morskich w Kosgoda. Też nam na tym zależało, ale także miejsce pozostawiało wiele do życzenia. Ciężko osądzać, bo jak zwykle są dwie strony medalu. Niemniej jednak Ras Al Jinz zdecydowanie bardziej do nas przemawiało.
Wieczorem wylądowaliśmy w Negambo i tu dobra rada, którą warto zapamiętać. Lotnisko w Kolombo jest praktycznie przy Negambo, łatwiej i szybciej dotrzeć tam z Negambo, niż przebijać się przez całe Kolombo. Rano pożegnaliśmy się z Malithem, już na lotnisku i rozpoczęliśmy kolejny, przedostatni etap naszej wyprawy.
Malediwy. I tu zaczniemy od dygresji o nazwie, która może pochodzić z tamilskich słów maalai i theevu, co razem oznacza Wieczorne Wyspy. Ładnie, prawda? Wszak położone są na zachód od Cejlonu i południowy-zachód od Indii. Być może etymologii nazwy należy szukać w języku syngaleskim, gdzie Maala Divaina oznacza Naszyjnikowe Wyspy. Podobnie brzmiące sanskryckie nazwy, na przykład Mahiladiva, oznaczają Girlandy Wysp. Obecna nazwa Republiki Malediwów w języku divehi brzmi Dhivehi Raa’jey. Malediwy tłumaczy się także jako Wyspy (podległe) Male (stolicy).
Powierzchnia lądowa Republiki Malediwów wynosi zaledwie 300 kilometrów kwadratowych (Polska dla porównania zajmuje 312 679 km2), ale za to rozciąga się w osi północ-południe na 820 kilometrów i wschód-zachód – 130 kilometrów (Polskę można wrysować w kwadrat o boku około 630 kilometrów). Kraj ten zamieszkuje 360 tysięcy osób. Jeśli porównać gęstość zaludnienia Malediwów i Polski, to ten pierwszy liczy 1321 osób/km2, zaś u nas zaledwie 123 osoby/km2.
I tu jest spory problem, bo doskonale zdajemy sobie sprawę, że dla wielu osób to raj na Ziemi i wyprawa marzeń, ale niekoniecznie dla nas. O ile Sri Lanka nas zachwyciła, o tyle Malediwy rozczarowały. Jak pewnie zdążyliście zauważyć, nie jesteśmy typem turysty, który spędza czas w luksusowych hotelach, wylegując się i czekając aż obsługa coś zrobi. A właśnie dla takich istnieją Malediwy. Prawdę mówiąc już nad jeziorem Malawi mieliśmy problem, by się odnaleźć w takim miejscu, tu nawet nie próbowaliśmy korzystać z resortów. Wybraliśmy bardziej dzikie i naturalne wyspy i tym razem nam to nie podeszło. Ze względu na przeloty nie kosztowało też dużo taniej niż jakiś wypasiony hotel w pobliżu Male, ale przyświecał nam inny cel.
Na rajski atol Laamu wybraliśmy się przede wszystkim dla lokacji z filmu „Gwiezdne Wojny: Łotr 1”. Udało się zaczerpnąć klimatu filmowego Scarif. Niestety, mnóstwo śmieci i zniszczona przyroda wywarły na nas zdecydowanie niekorzystne wrażenie, które przeważyło wszystko inne. Szali goryczy dopełnił fakt, że zabytków kultury – na przykład stanowisk archeologicznych z okresu dominacji buddyzmu na wyspach – właściwie nie dało się zobaczyć. Naczytaliśmy się ciekawych rzeczy o historii Malediwów, ale niewiele z tego udało nam się wypatrzyć. Także przyroda jest monotonna: wyspy, plaże i palmy, co nie jest złe, bo na Samoa sprawdzało się świetnie, ale brud powoduje, że nie chce się wychodzić poza plażę hotelową. Dla niektórych może raj, ale nie dla nas. O ile jeszcze część z pływaniem zrobiliśmy i to było ok. (choć więcej zabawy mieliśmy na raftingu), o tyle samodzielne chodzenie po wyspie Gan nie zajęło nam tyle czasu, ile planowaliśmy.
Siłą rzeczy wypad na Malediwy porównujemy z wypadem na Samoa, na który przylecieliśmy z Nowej Zelandii na podobnie krótki czas i niespodziewanie zabrakło nam dodatkowego dnia na zwiedzanie, tyle było do zobaczenia! Na Malediwach mieliśmy nadmiar czasu, a nie potrafimy wypoczywać leżąc plackiem.
Na Laamu spędziliśmy dwa noclegi, ostatni dzień Malediwów poświęciliśmy na Male. A że był to piątek, to w ogóle niewiele rzeczy było tam do zobaczenia. Trochę krajów muzułmańskich zwiedziliśmy, ale Malediwy pod niektórymi względami zdają się być bardziej konserwatywne i religijne niż kraje arabskie. W piątki w Male do czasu skończenia modlitw nie działają nawet stacje benzynowe. W czasie ramadanu w Maroko nie było takich obostrzeń. Nie to, żeby nam to jakoś przeszkadzało specjalnie, bo i tak chcieliśmy sobie tylko pochodzić po Male i zobaczyć Wielki Meczet Piątkowy (udało się wejść). Jednak w kilka godzin zobaczyliśmy wszystko, co chcieliśmy. I tu warto dodać, że wyspy z luksusowymi hotelami nie mają bardzo wielu ograniczeń, w tym często jest dostępny alkohol, no i są bardzo czyste.
Z ulgą przywitaliśmy powrót na Sri Lankę. Został nam ostatni fragment cejlońskiej układanki, Kolombo. Mówiąc wprost, nie nastawialiśmy się na wiele. Słyszeliśmy niepochlebne opinie o tym mieście, ale nam podeszło. Zwiedzanie zaczęliśmy od krótkiej wizyty w stolicy Sri Dźajawardanapura Kotte. Od lat 80. Kolombo de jure stolicą już nie jest, ale Kotte nie dość, że znajduje się w metropolii, to jeszcze tak prawdę mówiąc to właściwie dzielnica Kolombo. W Kotte oglądaliśmy budynek parlamentu i pływające wokół niego krokodyle.
Potem przyszedł czas już na właściwe Kolombo: z zabytkami, parkami, świątyniami czy centrum biznesowym. Zaś po dwóch noclegach w Kolombo przyszedł czas wyjazdu na lotnisko i powrotu do domu.
Wyjazd na Sri Lankę zaliczamy do bardzo udanych, głównie dlatego, że było bardzo różnorodnie i aktywnie (choć jak na nas i tak spokojnie). Naszym zdaniem ten wyspiarski kraj jest naprawdę warty odwiedzenia. Każdy znajdzie tam coś dla siebie: są zabytki starożytnej kultury, na wpół pochłonięte przez dżunglę, są rezerwaty o bardzo zróżnicowanych biotopach: od ujścia rzek przez lasy suche do rzadkich lasów mglistych i dziewiczych deszczowych. Kraj, w którym zawirowania historyczne odcisnęły swoje trwałe piętno. Wciąż żywe kontrowersje i nadzieje na lepszą przyszłość. Kontemplacyjny buddyzm i wielobarwny hinduizm, egzotyczne wydanie chrześcijaństwa i islamu. Spuścizna kolonializmu, wzgórza porośnięte herbacianymi krzewami. Długo by wymieniać wszystkie cudowności Cejlonu, z których wiele było zupełnie nieoczekiwanych. Zaś dobrze rozwinięta i zróżnicowana baza turystyczna sprawiają, że nawet niewprawiony turysta poczuje się tutaj pewnie.
Jeszcze raz dziękujemy naszemu niezrównanemu kierowcy, Malithowi Prasantha, którego możemy z całego serca polecić! Malediwy… cóż, niektóre miejsca nam nie podchodzą i trudno nam będzie się do nich przekonać. To co nas najbardziej cieszyło, to ciekawe widoki z samolotu. Wyspy wyglądały jak takie małe, urocze pantofelki.
Na koniec jeszcze dodatkowe informacje:
Jeśli spodobał Ci się wpis, polub nas na Facebooku.
Szlak lankijski | ||
Podsumowanie | – | |
Szlak malediwski | ||
Podsumowanie | – |