Jedną z najbardziej niecodziennych atrakcji Islandii jest zwiedzanie wulkanu Thrihnukagigur (Þríhnúkagígur). Wulkany są oczywiście atrakcyjne same w sobie, w niektórych miejscach na świecie można wspiąć się na krawędź i podziwiać krater z bezpiecznej odległości. W przypadku wygasłych, nawet można czasem wejść do krateru, a nawet dalej. Ten na Islandii jest uśpiony, a wchodzi się, a właściwie zjeżdża, do wnętrza komory magmowej, czyli do serca wulkanu.
Spis treści
Odkrycie Thrihnukagigur
Nazwa Thrihnukagigur znaczy mniej więcej tyle co krater trzech wierzchołków. To jeden z wulkanów znajdujących się niedaleko Rejkiawiku w parku Bláfjöll (Góry Błękitne). To wulkan drzemiący, który nie wybuchł od jakiś 4000 lat. Według jednej z teorii nie istnieją wulkany wygasłe, a wszystkie są drzemiące. Natomiast inny podział wymaga od drzemiących jakiejś minimalnej aktywności, choćby w postaci ekshalacji, czyli wyziewów. Różne tego typu aktywności można obserwować choćby w Tongariro, Yellowstone, Ijen, Solfatarze czy blisko Hverir. Thrihnukagigur jest częścią systemu wulkanów, tym samym nawet jeśli nie obserwuje się tam specjalnie widocznych wyziewów, to jednak wiadomo, że występują one w innych częściach tego systemu. Sprawia to, że wulkan może któregoś dnia wybuchnąć, acz na razie nie sprawia wrażania, jakby się do tego szykował.
Natomiast w tym wypadku mamy do czynienia z pewnym fenomenem. Normalnie w takich przypadkach komora magmowa jest zalana zastygłą lawą. Praktycznie bita skała lub coś podobnego, jak opisywaliśmy przy okazji Etny, bo tam mogą tworzyć się jaskinie magmowe. W tym wypadku jednak z powodu pęknięcia lawa wypłynęła i można oglądać komorę magmową od środka. W 1974 grotołaz Árni B. Stefánsson odkrył wejście komory i zaczęła się powolna eksploracja. Powolna to słowo klucz, bowiem Stefánsson zwiedzał jaskinie i pola lawowe amatorsko, czasem tylko opisując gdzieś swoje odkrycia. Na co dzień był okulistą. Gdy odkrył wejście, podobno wrzucał najpierw kamienie na dół i zdziwiło go, jak długo one spadają. Okazało się, że musiał mocno przygotować się, by wejść do środka. Jedną z trudności były liny. Takie, które mają 200 metrów długości musiał zdobyć od rybaków. Gdy już zjechał na dół, niewiele zobaczył. Miał słabą latarkę, więc uznał to miejsce za mało interesujące.
Thrihnukagigur obecnie
Ale po latach, szukając wyzwań, wraz z ze swoimi braćmi wrócił tu wiosną 1991 roku. Byli lepiej wyposażeni, więc dopiero wówczas zdali sobie sprawę ze swojego odkrycia. Opisali to w prasie dla islandzkich speleologów i zainspirowali tym islandzkich ratowników górskich. Tym samym zaczęła się historia tego miejsca. Nikt oczywiście nie myślał wtedy, żeby zmienić to w atrakcję turystyczną. Ale jest nią od 2012 roku. Po części dzięki działaniom Stefánssona, który chciał, by to miejsce chroniono, ale także udostępniono ludziom. I co tu dużo mówić, to jedna z najbardziej unikalnych atrakcji nie tylko w Islandii, ale i na całym świecie. Prawdę mówiąc, samo znalezienie komory wywołało pewną sensację wśród wulkanologów. Nikt wcześniej nie przypuszczał, że komora w takiej formie może w ogóle istnieć. Zwłaszcza, że nawet jeśli mamy do czynienia z opustoszałą komorą, to najczęściej cały wulkan ulega zawaleniu.
Obecny sposób zwiedzania i udostępniania komory Thrihnukagigur jest stosunkowo mało inwazyjny. Były pomysły, by zbudować tu tunel i platformę obserwacyjną w środku, ale kryzys ekonomiczny z 2008 sprawił, że zarzucono tamte plany. Jednocześnie przyśpieszył udostępnienie komory turystom, bo Islandia wówczas mocno postawiła na turystykę, więc szukano innych opcji. W 2010 dodatkowo doszło do erupcji Eyjafjallajökull, świat zaś zainteresował się wulkanami Islandii. Ekipa National Geographic przyjechała zbierać tu materiały i to właśnie oni przywieźli windę. Więc dalej już było dużo łatwiej zorganizować resztę.
Wewnątrz wulkanu
Dziś to jest jedyny wulkan, do którego się wjeżdża windą (otwartą, taka górniczą, pierwsza pochodzi z Nowego Jorku i używano jej do mycia okien w wieżowcach). Wpierw wchodzi się na szczyt, wsiada do windy, a następnie jest ona opuszczona. Oczywiście jesteśmy przypięci do barierki. Maksymalna głębokość komory to 213 metrów, ale winda aż tak głęboko nie zjeżdża. Tam też nie wpuszcza się turystów. Ci zjeżdżają tylko jakieś 120 m, co trwa około 6 minut. Następnie mają trochę czasu, by obejrzeć komorę od środka własnymi oczyma. Organizatorzy podkreślają wielkość, często pokazując ile razy zmieściłaby się tu nowojorska Statua Wolności, czy inne budynki.
Wielkość robi wrażenie, ale nawet i bez niej jest tu co oglądać. Kolory skał są niesamowite. Całość dodatkowo jest dobrze oświetlona. To też drugi powód, dla którego ludzie chcą tu przyjeżdżać. Dzięki żywym odcieniom czerwieni czy żółci z domieszkami innych barw to wyjątkowo piękne miejsce. Nie ma tu co prawda wiele do przejścia, robi się niewielkie kółeczko. Miejscami trzeba trochę poskakać po kamieniach, ścieżka jest wygładzona jedynie przy windzie. Uwaga, część tych skał porusza się pod nogami. Ale to co oglądamy, jest fenomenalne.
Na dole nie jest się zbyt długo, organizatorom zależy tak na bezpieczeństwie, ochronie tego miejsca, ale też na tym, by to było pamiętne przeżycie. Grupy są dzielone na mniejsze, tak by na dole jednocześnie nie przebywało za dużo osób. Teren do chodzenia jest ograniczony, więc ludzie by sobie za mocno przeszkadzali. Dodatkowo nie przeskoczy się ilości osób w windzie. Model biznesowy przyjęty przy eksploracji tej jaskini faktycznie wymaga, by prawie co chwilę ktoś zjeżdżał i wjeżdżał, inaczej tworzyłby się zator. Wszystko więc jest sprawnie zorganizowane. Na dole mamy jakieś 30 minut na samodzielne obejrzenie komory. Tu też należy pamiętać o odpowiednim przygotowaniu się. Przede wszystkim temperatura jest bardzo niska, tylko kilka stopni powyżej zera.
Organizacja i przebieg wycieczki
Do wulkanu nie wejdziemy samodzielnie, ciężko jest też w sezonie wejść tak z marszu. Wycieczki organizuje jedna firma, Inside the Volcano (strona). Kontaktując się z nimi można ustalić termin i zapłacić. To dość droga atrakcja (dla nas była to najdroższa na Islandii). Po ustaleniu terminu można też dodać transfer z hotelu w Rejkiawiku. Jeśli mamy własny transport to należy się udać do schroniska Breiðabliksskáli w parku Bláfjöll. Dane adresowe organizatorzy dostarczą mailem, zresztą miejsce spotkania jest dość dobrze oznaczone na mapach Google’a.
Wycieczka zaczyna się od części informacyjnej w schronisku. Gdy już wszyscy się zbiorą, wypiją herbatkę i posłuchają wstępu, następuje przejście do budki w okolicy wulkanu. Po drodze, ta zajmuje trochę czasu, obserwujemy piękne pola wulkaniczne porośnięte mchami i innymi roślinami. Czasem znajdują się tu rozpadliny i inne pozostałości po lawie. Przewodnik trochę mówi na ten temat, ale to jest dodatek do głównej atrakcji. Przede wszystkim mamy tu piękne krajobrazy, pełne pustej, otwartej przestrzeni. To także robi wrażenie. Idąc przez pole lawowe należy trzymać się wyznaczonej ścieżki ze względu bezpieczeństwa. Nie ma tu co prawda gorącej lawy, ale ze względu na różne jamy dość łatwo tu o drobny wypadek.
Baza przed wulkanem
Budka jest całkiem spora, tam zostawiamy rzeczy, których nie potrzebujemy. Wejście do wulkanu jest blisko, więc organizatorzy namawiają do zostawienia tego, co się da. Tu też zostajemy wyposażeni w kaski i przeszkoleni z zasad bezpieczeństwa. Następnie przechodzi się do windy.
Po wyjściu z komory czeka nas jeszcze poczęstunek. U nas była to zupa islandzka w dwóch wersjach, mięsnej i wegetariańskiej do wyboru. Później zaś powrót do schroniska. Jeśli nie jesteśmy związani z transferem można wyruszyć w dalszą podróż własnym tempem. Jest to o tyle istotne, że przy rozłożeniu grupy na mniejsze ekipy, czas czekania na wszystkich mógłby się dłużyć. Na Islandii można zwiedzić kilka jaskiń, ale komora magmowa to jedyna taka atrakcja. Jak wspomnieliśmy droga, nawet bardzo (ograniczają popyt), ale bez wątpienia było warto. To przepiękne, ekscytujące i pouczające miejsce. Zaś pole lawowe dostajemy niejako w pakiecie.
Jeśli podobał Ci się ten wpis, polub nas na Facebooku.
Szlak islandzki | ||
Wulkan Thrihnukagigur |