Tajlandia dość długo znajdowała się na naszej liście krajów do odwiedzenia. Chyba po raz pierwszy tak naprawdę pomyśleliśmy o niej w 2011 roku, gdy zwiedzaliśmy Tunezję, głównie za sprawą naszego przewodnika, który dużo czasu spędził w tym kraju. Jednak wówczas był to bardzo odległy kraj, a wyjazd, tym bardziej samodzielny, wydawał się być wyzwaniem. Czasy jednak się zmieniały. Tajlandia robiła się nie tylko coraz bardziej dostępna, ale też i popularna. Coraz więcej widzieliśmy, wiedzieliśmy i słyszeliśmy na jej temat. Wręcz stała się miejscem, w którym prawie wszyscy byli, a my jeszcze nie. I była nim dość długo, czekając na swoją kolej. Co więcej, nie zrealizowaliśmy nawet połowicznego planu, który układał się w głowie. On wciąż czeka na realizację.
Spis treści
Tajlandia i Kambodża w czasie COVID
Decyzja o pojechaniu do Tajlandii była jednak stosunkowo pragmatyczna i podyktowana sytuacją COVIDową. Doświadczeni latami 2020 i 2021, na 2022 roku zaplanowaliśmy głównie wyjazdy do krajów, które nie zamykały się na turystykę oraz nie wprowadzały kwarantanny i ograniczeń (byliśmy szczepieni, ale ruletka z różnymi dodatkowymi obostrzeniami nas odstraszała). Zwłaszcza, że lubimy planować wszystko z zapasem. Więc gdy sytuacja w Tajlandii się uspokoiła, okazało się, że jest to stosunkowo bezpieczny i pewny kierunek. Zwłaszcza, jak dodało się Kambodżę. Gdy to planowaliśmy, nikt jeszcze nie wiedział jak będzie wyglądać końcówka 2022 i początek 2023 roku, czy nie będzie kolejne fali zachorowań. Szczęśliwie wszystko zaczęło wracać do normy, a wyjazd udało się zorganizować tak, jak zaplanowaliśmy.
I tu jeszcze jedna uwaga: nie po raz pierwszy, podczas naszych wypraw, mieliśmy wrażenie, że kraj, który dołożyliśmy sobie jako dodatkowy na kilka krótkich dni, zachwycił nas bardziej niż główny cel. Tak samo było z Tajlandią i Kambodżą. O ile Tajlandia się nam spodobała, o tyle Kambodża dużo bardziej do nas trafiła, choć byliśmy tam naprawdę krótko. A wybraliśmy się tam głównie ze względu na Angkor Wat. No i chcieliśmy zobaczyć coś więcej w tym kraju, ale nie zwiedzaliśmy go jakoś dogłębnie. To znów wymaga sprostowanie sprostowania: Angkor bardzo chcieliśmy zobaczyć, był bardzo długo na liście, ale odkładaliśmy go z różnych przyczyn. Prawdę mówiąc wcześniej chyba nie wiedzieliśmy, jak połączyć to czasowo z innymi miejscami z tego rejonu świata, by nie przeciągać podróży (te 26 dni urlopu to jednak spore ograniczenie), ale też nie mieć wrażenia, że skaczemy i liźniemy wszystkiego po trochu. Ale po kolei.
Bilety do Tajlandii
Do Tajlandii lecieliśmy w okresie Bożego Narodzenia z Warszawy korzystając z linii Qatar Airlines. Przesiadka w Dosze była dość krótka za pierwszym razem. Jednak z powodu różnicy czasu, w Bangkoku wylądowaliśmy pod sam wieczór. Pierwszy dzień minął nam na bardzo krótkim spacerze, jedzeniu i odespaniu jet lagu. W naszym planie Bangkok był centralnym punktem, do którego wracaliśmy kilka razy, pozwoliło nam to rozciągnąć czas na jego zwiedzanie, łącząc go z okolicami. Wiemy, że niektórzy w krótkim czasie próbują łączyć Morze Andamańskie, Bangkok i Chang Mai. Też nas kusiło, ale w przypadku morza fakt, że plaża z filmu „Niebiańska Plaża” wciąż była zamknięta, to odpuściliśmy tę część tym razem. Chang Mai zaś przepadło z powodu Kambodży i dodatkowego czasu, który spędziliśmy w Katarze. Może kiedyś.
Bangkok i okolice
Pierwszy pełny dzień poświęciliśmy na stolicę Tajlandii, głównie jej królewskie zabytki i najpiękniejsze świątynie. I kupienie biletów kolejowych, bo ich nie udało się załatwić przez internet. Przy okazji domknęliśmy też wycieczki wokół Bangkoku, które wcześniej planowaliśmy, ale skorzystaliśmy z ofert lokalnych agencji turystycznych.
Drugiego pełnego dnia rano opuściliśmy Bangkok. Pojechaliśmy pociągiem do Ayutthayi, gdzie na dworcu zostawiliśmy bagaże i spędziliśmy cały dzień buszując po tym mieście i parku archeologicznym. Specjalnie chcieliśmy to zobaczyć przed Kambodżą: lepiej zobaczyć najpierw coś mniejszego i docenić to, a potem stopniować atrakcje. Ayutthaya bardzo przypadła nam do gustu, było to ciekawe miejsce. Zaskoczyło nas, bowiem było tam więcej do zobaczenia niż się spodziewaliśmy. Większość mówi, że to dobra jednodniowa wycieczka z Bangkoku, ale tak po prawdzie dziś wiemy, że lepiej dać dawnej stolicy trochę więcej czasu.
Khao Yai
Wieczorem, właściwie to już nocą, pojechaliśmy dalej do Pak Chong, gdzie znajdował się hotel, z którego wyruszaliśmy na zwiedzanie parku Khao Yai. Tu warto dodać krótką dygresję o kolei tajskiej. Fakt, że nie mogliśmy zamówić biletów online wcześniej to jedno, ale jej punktualność, zwłaszcza tych mniej istotnych pociągów, naprawdę pozostawia sporo do życzenia. No i trafiliśmy do klasy trzeciej (minus), choć liczyliśmy się z taką możliwością. Takie są uroki podróżowania lokalnym transportem, da się to przeżyć. Problemem jednak okazało się samo Pak Chong i długie spóźnienie, bowiem przyjechaliśmy na tyle późno, że nie było już taksówek. A tu taksówkarze skutecznie przegonili Graba (odpowiednik Ubera). Więc trzeba było prosić przypadkowo napotkanych Tajów o to, by pomogli nam zorganizować transport do hotelu.
Dwa następne dni spędziliśmy na safari w parku narodowym Khao Yai i to był strzał w dziesiątkę. Bardzo nam się podobało. Wcześniej szukaliśmy informacji jak zwiedzić ten park i znaleźliśmy firmę, która była przez ludzi polecana nie tylko jako solidna, ale faktycznie koncentrująca się na naturze i poszukiwaniu zwierząt. Dostaliśmy dokładnie to czego szukaliśmy, a nawet więcej. Mieliśmy wspaniałego przewodnika i naprawdę bardzo nam to podeszło. O dziwo drugiego dnia, gdy wracaliśmy już wieczorem do Bangkoku, udało się dostać bilety do pociągu w drugiej klasie i było to już dużo spokojniejsze (przede wszystkim więcej miejsca, a dodatkowo jeszcze dostaliśmy jakiś poczęstunek). Wieczorem dotarliśmy do stolicy znów głównie by się przespać.
Dzień targowy
Rankiem kolejnego dnia mieliśmy wycieczkę na dwa targi. Pływający targ Damnoen Saduak bardzo nam się nie spodobał, to było mocno turystyczne miejsce, które miejscami wygląda ciekawie, ale zatraciło swój pierwotny czar. Zawalone turystami, komercyjne, w gruncie rzeczy byliśmy bardziej tym zniesmaczeni i zawiedzeni, zwłaszcza jak się doda do tego smród generowany przez silniki spalinowe stojących w korkach łodzi.
Drugi targ, który odwiedziliśmy tego dnia to Maeklong, czyli targowisko kolejowe, z przejeżdżającym pociągiem i całym spektaklem. To nam się z kolei bardzo podobało, właśnie z powodu autentyczności tego miejsca. Zestawienie jest bardzo proste: na targu pływającym przede wszystkim widziało się turystów, na kolejowym owszem też byli, ale to było normalne targowisko, odwiedzane i skoncentrowane przede wszystkim na Tajach. Więc zamiast sklepów z pamiątkami, drewnianymi słonikami, czy koszulkami, widzieliśmy choćby owoce morza, czy warzywa oraz ludzi zajmujących się swoimi sprawami. Zaś sam przejazd pociągu zrobił na nas duże wrażenie. Wręcz teatralne przedstawienie, tyle że niereżyserowane, raczej proza życia.
Po południu wróciliśmy do Bangkoku, by jeszcze trochę go eksplorować. No i najważniejsze, to był Sylwester. Chcieliśmy zobaczyć sztuczne ognie i faktycznie się to udało. Tajowie zorganizowali bardzo dobry pokaz, świetnie zgrany w czasie i dobrze zorganizowany. Dla porównania widzieliśmy też przywitanie Nowego Roku w Rzymie, ale tam więcej robili zwykli ludzie strzelający samodzielnie (mimo zakazu), niż władze. Tutaj robiła to prywatna firma i wszystko zostało dopięte na ostatni guzik.
Kambodża
Nowy Rok, nowy kraj, zaczynamy od 1 stycznia. Z samego rana polecieliśmy do Siem Reap w Kambodży. O ile załatwianie wizy na lotnisku w Bangkoku trwa, bo jest tam sporo ludzi, o tyle w Kambodży sprawdzali wszystko dużo bardziej dokładnie. Choć tak naprawdę było to na pokaz, bo najbardziej zależało im na tym, by im zapłacić. Niczego się nie czepiali, tylko wypytywali i całość się przedłużała.
Nasz pensjonat wysłał po nas kierowcę, który tuk tukiem zawiózł nas do hotelu. Tam się rozgościliśmy, ale też załatwiliśmy sobie wycieczkę i uzgodniliśmy z kierowcą, że będzie nas obwoził po Angkorze. Następnie pochodziliśmy trochę po mieście. Siem Reap jest niewielkie, bardziej turystyczne, raczej biedne.
Tego dnia mieliśmy też wycieczkę do jednej z wiosek na wodzie. Jest ich kilka w tej okolicy. Wybraliśmy Kampong Khleang, które nam się bardzo spodobało. Szczęśliwie, że widzieliśmy Damnoen Saduak wcześniej, bo inaczej pewnie jeszcze gorzej byśmy to odebrali. Ale tutaj widać dużą różnicę między Tajlandią a Kambodżą. Ten drugi kraj jest naprawdę bardzo biedny i w wielu miejscach zacofany. Przy tym wciąż jeszcze autentyczny, nie na pokaz. I to nam się bardzo podobało.
Kambodżańska wisienka na torcie
Dwa kolejne dni spędziliśmy na zwiedzaniu Angkoru. To stanowisko archeologiczne robi naprawdę duże wrażenie. Fakt, że mieliśmy kierowcę, który przewoził nas tuk tukiem od punktu do punktu (i jeszcze dostarczał wodę), bardzo pomógł. Opinie o Angkorze nie są przesadzone, to faktycznie jedno z najciekawszych stanowisk archeologicznych jakie widzieliśmy. A warto dodać, że kilka miesięcy wcześniej zwiedzaliśmy Meksyk i Gwatemalę z Teotihuacan czy Tikal na czele. I tak, Angkor robi fenomenalne wrażenie. To było wow. Wieczorem drugiego dnia polecieliśmy do Phnom Penh, stolicy Kambodży.
Pola śmierci
Na stolicę zostawiliśmy sobie jeden dzień. Miasto jest biedniejsze niż Bangkok, jest tu też mniej atrakcji do zobaczenia. Ale dla nas szczególnie istotne były pola śmierci i to, co z tym związane. Nie byliśmy na to przygotowani, mocno nas to zasmuciło i ruszyło. Więc reszta miasta gdzieś umknęła w tle. Późnym wieczorem zaś przelecieliśmy do Bangkoku.
Na zachód od Bangkoku
Następnego dnia czekała nas ostatnia wycieczka. Znów składająca się z dwóch części. Pierwszą był most na rzece Kwai, to miał być przystanek, ale udało nam się trochę wydłużyć pobyt tutaj. Kanchanaburi to kolejna ciężka historia, ale już nie tak druzgocząca jak pola śmierci. No i do tego dochodzi jeszcze historia filmowa, choć jak pamiętamy, „Most na rzece Kwai” kręcono nad lankijską rzeką Kelani (dokładniej w miejscowości Kitulgala, gdzie byliśmy parę lat wcześniej.
Potem czekał nas Erawan. Przyjemne miejsce, zielone, można odpocząć i naładować baterie. Spokojny trekking wśród natury. Idealne odreagowanie naszej zimowej aury.
Powrót przez Dohę
Ostatni dzień znów mieliśmy praktycznie w całości na Bangkok. Więc jeszcze ostatnie miejsca do zobaczenia, głównie coraz więcej skakania po mieście do trochę bardziej oddalonych punktów. Wieczorem czekał nas lot do Polski i jeszcze jedna atrakcja. Długi stop-over w Dosze.
W Dosze wylądowaliśmy przed południem kolejnego dnia. W stolicy Kataru, korzystając z innego stop-overu, byliśmy już wcześniej, wracając z Nowej Zelandii. Wówczas jednak mieliśmy szansę zwiedzić miasto nocą z perspektywy taksówki i zatrzymywania się w wybranych punktach. Teraz mieliśmy zdecydowanie więcej czasu, wliczając w to nocleg w Dosze. Pochodziliśmy po tutejszych bazarach, zobaczyliśmy sporo na własną rękę i jeszcze poczuliśmy bliskowschodni klimat. Porównać sobie Dohę z Dubajem, wrócić na Bliski Wschód po paru latach.
Tam też spędziliśmy ostatnią noc naszego wyjazdu. Rankiem mieliśmy już samolot do Warszawy. Tajlandia i Kambodża był trzecim pod rząd wyjazdem w ostatnim stadium COVIDu, który przeszedł bez problemów. Prawdę mówiąc, między powrotem z Kolumbii a wylotem do Tajlandii nie minęły trzy miesiące, a po drodze jeszcze zobaczyliśmy Meksyk. Liczyliśmy się z tym, że coś może się wysypać, szczęśliwie nie. Zamknęło nam to COVIDowe ograniczenia, a świat zaczął się na nowo otwierać i wracać do normy. Z tego, że udało się zobaczyć Angkor, jesteśmy bardzo zadowoleni. Dotarliśmy tam w końcu i to naprawdę coś. Tajlandia, cóż nie powiedzieliśmy ostatniego słowa, ale takie miejsca jak Khao Yai przekonują nas, ze warto tam kiedyś wrócić i dalej poznawać przyrodę oraz kulturę. Zobaczymy, kiedy się to uda.
Tajlandia: informacje praktyczne Kambodża: informacje praktyczne Katar: informacje praktyczneJeśli spodobał Ci się wpis, śledź nas na Facebooku.
Szlak tajski | ||
Relacja | – | |
Szlak kambodżański | ||
Podsumowanie | – |