Relacja z wyjazdu do Armenii

Widok na Erywań i Ararat

Gdy pierwszy raz lecieliśmy na Kaukaz, mieliśmy plan, by liznąć coś poza Gruzją. Opcje były dwie: albo Azerbejdżan, albo Armenia. Azerbejdżan wydał nam się bardziej inny, dodatkowo przeczytaliśmy, iż to Azerowie robią większe problemy z pieczątką armeńską, niż odwrotnie. Tak więc uznaliśmy, że na Armenię przyjdzie czas później. Solowe występy w Armenii (bez innych krajów) mieliśmy w 2019 roku. I chyba to bardzo dobrze, bowiem Armenia to doświadczenie bardzo różne od tego, co widzieliśmy w niby tak bliskiej Gruzji. Zaskoczyło nas jak bardzo inne okazały się być te kraje.

Plac Republiki, Erywań
Plac Republiki, Erywań

Armenia to kilka zupełnie różnych miejsc. Centrum Erywania zupełnie odstaje od bezkresów prowincji. Jest tam pewna dzikość, co nam się bardzo podobało. I wszędzie resztki Związku Radzieckiego, tworzące namiastkę takiego postapo. W sumie też warto pamiętać, że poza Erywaniem i miejscami turystycznymi język angielski jest niezrozumiały. Wciąż króluje tu rosyjski.

Tu trochę historii i wiedzy ogólnej. Hajastạn, bo tak w języku ormiańskim nazywa się Republika Armenii, położony jest w sąsiedztwie Gruzji, Iranu, Azerbejdżanu (w tym z autonomiczną eksklawą Nachiczewan) i Turcji. Z dwoma ostatnimi państwami ma ciągłe spory i z tego powodu wjazd do niektórych rejonów jest niezalecany. Widać to doskonale teraz, gdy konflikt na linii Armenia – Azerbejdżan w 2020 roku rozgorzał na nowo, a Turcja choć się niby nie miesza, to jednak popiera stronę azerską. Armenia jako była republika sowiecka jest członkiem Wspólnoty Niepodległych Państw, które od 1991 roku, czyli od rozpadu ZSRR, zrzesza większość z dawnych krajów rad. Należy także do powołanej w 2014 roku Euroazjatyckiej Wspólnoty Gospodarczej (EUG) – odpowiednika Unii Europejskiej dla krajów postsowieckich (obecnie 5 członków i 1 kraj stowarzyszony).

Patrząc powierzchownie, można odnieść wrażenie, że Armenia to biedny kraj, który bez wsparcia macierzy w postaci ZSRR nie radzi sobie gospodarczo. Po drodze mogliśmy wypatrzeć wiele opuszczonych zakładów przemysłowych i górniczych, rdzewiejącą infrastrukturę po nich. Mijały nas stare zdezelowane samochody. Miasta i miasteczka były szare, nieciekawe. Można pomyśleć, że Armenia to takie radzieckie post-po. Tymczasem Ormianie to bardzo starożytny naród, który liczy sobie jakieś 4000 lat. Cztery milenia języka, ciągłości tradycji, opowieści. Cztery tysiące lat przebywania na obecnym i większym obszarze. Nic dziwnego, że ormiańska tradycja wywodzi swój rodowód od Noego: protoplasta rodu Haiek miał być prawnukiem Noego. Tego samego, który w swojej arce osiadł na górze Ararat – jak mówi tradycyjne wierzenie i możliwy przekład Biblii. Stąd też wielkie znaczenie Ararat dla Ormian. Góry, która obecnie znajduje się na terytorium Turcji, a którą świetnie widać ze stolicy Armenii. Armenia jest ponadto najstarszym chrześcijańskim państwem świata. Król Tridiates III ustanowił chrześcijaństwo religią państwową już w 301 roku, a więc 12 lat przed decyzją Konstantyna Wielkiego. Jak widzimy, powierzchowność bywa myląca, a nam zapowiada się niezwykle interesująca podróż.

Kolumny katedry w Zwartnoc
Kolumny katedry w Zwartnoc

Polecieliśmy LOTem do Erywania z przesiadką w Warszawie. Przylatuje się i wylatuje około 3 rano. Lotnisko właściwe znajduje się w Zwartnoc, więc tam znaleźliśmy hotel. Po to by przyjechać, położyć się spać i rano zjeść śniadanie przed zwiedzaniem. Poranek w Armenii powitał nas niezwykłym widokiem z okna i tarasu na którym jedliśmy śniadanie: szczyt góry Ararat. Wydawał się tak bliski, a przecież dla Ormian wręcz nieosiągalny, bo w Turcji, która jest ich śmiertelnym wrogiem.

Erywań zostawiliśmy sobie na koniec zaczynając od tradycyjnej trasy. Na początek katedra w Zwartnoc, a potem Wagharszapat (lub Echmiadzyn), również świątynia. Jednocześnie zapoznajemy się z Armenią, drogami, sklepami i tak dalej.

Warto wspomnieć o naszym samochodzie. Szukając dobrego auta na armeńskie drogi zastanawialiśmy się nad czymś, co by nie było miejskim kompaktem lub sedanem. (Poniekąd się przydało, o tym ciut niżej). Jedną z rzeczy, która wpadła nam od razu w oko, była Łada Niva z 2018 roku. Czyli prawie nówka, tyle że design konstrukcja i wzornictwo prawie niezmienione od lat 70. Nazywa się ją czasem też Ładą 4×4 (ze względu na spór o nazwę) i trzeba przyznać, że idealnie sprawdziła się w tych warunkach. Toporny i spartański jak na dzisiejsze standardy, bo wyposażony jedynie w manualną klimatyzację i elektrycznie opuszczane przednie szyby. Nam więcej nie potrzeba, a w boju auto okazało swoją wartość.

Zorac Karer
Zorac Karer

Pojechaliśmy do Armenii w maju. Dowiedzieliśmy się wcześniej, że to już pora roku, w której drogi są przejezdne, nie ma problemów ze śniegiem. Owszem na tym, co zaplanowaliśmy sobie na początek śnieg miał być. Chcieliśmy zobaczyć Aragac (orm. Արագած, ang. Aragats) z bliska, czyli podjechać nad polodowcowe jezioro K’ari (Kari Lich, Quari) i tam podejść tyle ile się da. To dawny wulkan, a obecnie najwyższy szczyt Armenii, najczęściej pokryty śniegiem. Ma cztery wierzchołki – północny (4095 m. n.p.m.), zachodni (4007 m. n.p.m.), wschodni (3916 m. n.p.m.) i południowy (3879 m n.p.m.). Ten południowy właśnie był naszym potencjalnym celem.

Uchodzi on za stosunkowo łatwy do zdobycia, w przeciwieństwie do pozostałych. Owszem problemem mogła być wysokość. Pamiętamy, że na Etnie było nam trochę ciężko, mimo iż jest niższa, ale tam wybraliśmy się na szczyt wkrótce po wyjściu z samolotu. Tu miało być trochę łatwiej. Natomiast zakładaliśmy, że możemy nie dać rady i dość szybko się wycofać. W końcu lepiej wrócić wcześniej niż wcale. No a już same okolice jeziora i góra w tle powinna być dobrym wynagrodzeniem. Taki był cel minimum.

Forteca Amberd
Forteca Amberd

O ile nie doświadczyliśmy jednak w Armenii globalnego ocieplenia, to jednak plany pokrzyżowały nam anomalie pogodowe. W połowie kwietnia wszystko wyglądało tam dobrze, ale potem pojawił się nagły atak zimy. Efekt był taki, że droga do jeziora K’ari była zasypana i nieprzejezdna. Zostało ratować się planem B, czyli twierdzą Amberd. Zresztą sam dojazd już był wyjątkowo interesującym przeżyciem. Tu drogi były odśnieżone, całkiem dobrze, pomijając śniegowo-lodowy tunel, który się utworzył po obu stronach szosy i czasem bryły śniegu spadały na jezdnię.

W twierdzy nie było wielu osób. Jest ona niżej, więc też śnieg tu nie zalegał, ale dojazd raczej odstraszał. Tu za to widzieliśmy w końcu armeńską wiosnę. Wokół świątyni zakwitły kwiaty. Do tego ośnieżone szczyty, naprawdę piękne widoki. Żal Aragac, zwłaszcza, że tu nie dało się na niego dobrze popatrzeć. Najlepiej, acz z oddali, widzieliśmy go z tureckiego Ani.

Sewanawank
Sewanawank

Kolejną częścią wyprawy do Armenii było jezioro Sewan. Od tego miejsca, aż do Erywania korzystaliśmy z pensjonatów prowadzonych przez prywatne osoby. Po to by lepiej poznać Armenię i poczuć jej klimat, by spróbować lokalnych śniadań, zobaczyć ormiański dom i doświadczyć gościnności. W Sewaniu mieliśmy dość osobliwe przeżycie, bowiem na Google i mapie na Booking nasz nocleg został źle oznaczony. Zdarza się, ale… zazwyczaj można znaleźć go po jakiś szyldach lub reklamach. O ile oczywiście jest to legalne i chcemy zwrócić na siebie uwagę lub w ogóle czujemy potrzebę zainwestować w szyld. Więc tu szyldów nie było. Skończyło się na tym, że w pobliskim sklepie zapytaliśmy o adres i miejsce i ktoś nam powiedział, że tu jest taka pani, która przyjmuje gości i nakierowali nas na właściwy adres. Potem już było wszystko fajnie, z ciastem dla gości i tak dalej. No i płatnością do ręki, bez pokwitowania.

Sam Sewan to właściwie trzy różne światy. Centrum, które jest typowym przykładem sowieckiego postapo, czyli ewidentnie swoją świetność ma za sobą. Zupełnie inaczej wyglądają okolice jeziora. To tutejszy turystycznykurort, czyli dla nas nic ciekawego. No i jeszcze dochodzi klasztor, czyli historyczna Armenia, ta najpiękniejsza właśnie.

Przy okazji Sewania obejrzeliśmy także okolicę, objechaliśmy sporą część jeziora, zatrzymaliśmy się na niesamowitym cmentarzu w Noratus i zaczęliśmy przejazd przez przełęcz Sulema w kierunku prowincji Sjunik. Ta droga zazwyczaj jest już otwarta w maju, często w kwietniu. Dało się nią przejechać, była odśnieżona, ale pewnie dlatego, że nagły powrót zimy nie zaskoczył za bardzo drogowców. Natomiast znów przejazd był bardzo ciekawy i ekscytujący. Zwłaszcza, że przez Armenię przebiegał słynny Jedwabny Szlak. Na trasie można znaleźć znaki, które to upamiętniają. Zresztą karawanseraj Sulema to także dobry przykład.

Przejazd przez przełęcz Sulema
Przejazd przez przełęcz Sulema

Naszym kolejnym celem był Tatew i słynny klasztor. Te tereny znajdują się już przy Górskim Karabachu. I tu ciekawostka, bowiem właśnie w tym miejscu Ormianie bardzo często pytali nas czy jedziemy do Karabachu i polecali zobaczyć tam różne rzeczy. Dla nich to terytorium jest nadal ich i to czują. Jest zdecydowanie lepiej niż w przypadku dawnej stolicy Ani, znajdującego się tuż po tureckiej stronie granicy, gdzie mogą jedynie spoglądać przez granicę i czuć gorycz, patrząc jak miejsce historyczne ulega zapomnieniu. Przejazd do Karabachu wymaga załatwienia trochę formalności. Nie rozważaliśmy tego wcześniej, czas też nam raczej na to nie pozwalał. Dodatkowo minęliśmy transport czołgów zmierzających w tamtym kierunku (ścinający zakręty i wyjeżdżający na czołówkę), więc odpuściliśmy sobie pomysły, by może jednak spróbować.

Klasztor w Tatew
Klasztor w Tatew

W Tatew trafił nam się nocleg, który nawet nie miał łazienki w domu. Postawiono dodatkowy budyneczek obok. Natomiast wciąż bardzo podobało nam się spanie po domach. Z Tatew pojechaliśmy do Goris i skalnego miasta. To mogła by być świetna atrakcja turystyczna, ale w pewien sposób szczęśliwie nie jest. Wstęp wolny, chodzi się jak chce i jest bardziej naturalna. Wracając już w kierunku Erywania zahaczyliśmy o kamienny krąg Zorac Karer (Carahunge), a potem udaliśmy się do Areni. Centrum produkcji win armeńskich.

Skalne miasto Chyndzoresk
Skalne miasto Chyndzoresk

Tam w kolejnej kwaterze (bo te domy trudno nazwać pensjonatami) poczęstowano nas domowymi winami (podobnie jak kiedyś w gruzińskim Gori). Areni to była nasza baza wypadowa na cztery bardzo popularne i piękne atrakcje. Świątynie Norawank, Chop Wirap, Garni i Geghard.

Norawank
Norawank

Chop Wirap to jedno z najbardziej znanych miejsc w Armenii. Klasztor wznosi się na tle świętej góry Ararat, więc przy dobrej pogodzie widok jest oszałamiający. Nam się trafiła słaba widoczność. Natomiast tu warto wspomnieć o tym, że dwa bardzo istotne dla Ormian miejsca, czyli właśnie Ararat i Ani zostały odstąpione Turkom przez Związek Radziecki. Oba znajdują się praktycznie tuż przy granicy, co niestety powoduje dalsze niesnaski.

Świątynia w Garni
Świątynia w Garni

Natomiast jadąc z Chop Wirap do Garni korzystaliśmy z google’owej nawigacji. Stosunkowo niedaleko stolicy trafiliśmy na polną drogę, właściwie lekko utwardzoną i tyle. Po ulewnych deszczach był to niełatwy odcinek, ale co to jest dla naszej Lady 4×4! Zwłaszcza, gdy okazuje się, że zamiast jechać drogą można po prostu zjechać na pobliskie pole i jechać po trawie. Samochód się tak nie zapadał. Swoją drogą jak już wjechaliśmy do Erywania to dzięki deszczowi i potokom wody na ulicy udało się pozbyć błota z auta.

Geghard
Geghard

Zaś w Geghard, pomijając klasztor, mieliśmy okazję nie tylko zjeść świeżo wypieczony lawasz z ostrym owczym serem, ale też obserwować proces jego wypiekania w tradycyjnym piecu zwanym tandor. Trzeba nie lada zręczności, by nie spalić ani nie strącić chleba.

Na koniec wróciliśmy do Erywania. I jest to już zupełnie inna Armenia. Owszem wciąż kontrastowa, bardzo biedna i bardzo bogata, ale też wielkomiejska. Tu udało się nam zobaczyć najważniejsze atrakcje miasta, z niesamowitą fontanną, ciekawą architekturą, jak również wyjść poza centrum, by zobaczyć inną stronę stolicy. Niestety tu już nie dało się znaleźć w centrum pensjonatu, musieliśmy skorzystać z normalnego hotelu. Ale tu życie Ormian wygląda inaczej, zwłaszcza wieczorem w knajpach z muzyką na żywo.

Chor Wirap
Chor Wirap

Wracając zaliczyliśmy opóźnienie w Locie i po raz kolejny musieliśmy skorzystać z rozporządzenia RE 261/2004. Oczywiście nie poinformowano nas o prawach, zaś na lotnisku w Erywaniu pani powiedziała nam, że opóźnienia tutaj to praktycznie norma.

Nie ma co ukrywać, z samochodu widzieliśmy dużo rzeczy świadczących o tym, że Armenia to kraj biedny. Widać dużą różnicę w stosunku do sąsiedniej Gruzji. Jednocześnie surowe krajobrazy w Armenii skradły nasze serca. Wówczas wczesna wiosna (na tych wysokościach), ciężkie chmury – współgrało to z widokiem porzuconych wraków samochodów, czy dawnych zakładów przemysłowych, teraz będących w ruinie.

Budynek Zgromadzenia Narodowego (Erywań, Armenia)
Budynek Zgromadzenia Narodowego (Erywań, Armenia)

Armenia to naprawdę ciekawy kraj, pełen sprzeczności. Starożytny, dumny naród mocno doświadczony przez historię, pełen bezinteresownie pomocnych, otwartych ludzi. Mały kraik pozbawiony znaczących zasobów, dotknięty gospodarczą katastrofą pod nazwą ZSRR, ale z bezcennymi zabytkami. Fatalny stan dróg, a jednak podróżowało nam się znakomicie. Surowy klimat i najsłodsze wina i owoce w jednym kraju. Armenia to dobry kierunek dla tych, którzy szukają mniej turystycznych miejsc, niedrogich w zwiedzaniu, a które oferują mnóstwo historii i pięknych krajobrazów.

Informacje praktyczne

Jeśli podobał Ci się ten wpis, polub nas na Facebooku.

Szlak armeński
Relacja – podsumowanie
Share Button

Komentarze

Rekomendowane artykuły