Wybierając się na Spitsbergen w archipelagu Svalbard, przede wszystkim koncentrowaliśmy się na przyrodzie. Poza wspaniałymi widokami, szukaliśmy też przedstawicieli arktycznej fauny. Do zatoki Borebukta popłynęliśmy z nadzieją dostrzeżenia tam morsów. Jest to jedno z nielicznych miejsc, gdzie kolonia tych zwierząt powoli się odradza, tym samym są duże szanse ich zobaczenia.
Spis treści
Morsy na Spitsbergenie (Svalbardzie)
Do rodzaju morsowatych należy obecnie tylko jeden gatunek, występujący u wybrzeży Oceanu Arktycznego. Morsy można zaobserwować wylegujące się na krze lodowej lub zgrabnie, jak na swoje opasłe cielsko, wynurzające i zanurzające się w wodzie. Ważą one od 800 do nawet 1800 kilogramów i mierzą do 3,5 metra długości, zaś kły mogą mieć do jednego metra długości i posiadają je dorosłe osobniki obu płci. Charakterystyczne kły tego gatunku służą do walk między samcami, ustanawianiem hierarchii u tych społecznych ssaków, a także jako pomoc do wspinania się na lód i zakotwiczenie podczas snu.
Rejs po zatoce Borebukta
Nasz rejs po Morzu Grenlandzkim trwał kilka godzin. Technicznie rzecz biorąc nie wypłynęliśmy na otwarte morze, zostaliśmy wewnątrz fiordu Isfjorden. Wbrew naszym oczekiwaniom, nie zobaczyliśmy wielu zwierząt, ale taki właśnie jest stan naturalny. Morze skute lodem nie jest bogate w faunę, zaś flora ogranicza się do fitoplanktonu. Czyni to ten ekosystem bardzo kruchym, wrażliwym na zmiany klimatu i działalność człowieka, taką jak połowy i oczywiście polowania. Tym niemniej bardzo interesujące było obserwowanie lodu na różnych etapach formowania się, takich jak lepa, śryż, krążki, drobne fragmenty kry tworzące lód dryfujący, a wreszcie pak lodowy, dostępny dla lodołamaczy.
Natomiast wracając jeszcze do tego stanu naturalnego, zanim ludzie zaczęli masowo eksploatować Svalbard, morsów było tu naprawdę wiele. Podobnie jak wali grenlandzkich. Wielorybnicy jednak wytrzebili wpierw populację waleni; dziś wali grenlandzkich się w tej części świata już nie spotyka. Potem ludzie zabrali się za morsy, foki i inne zwierzęta. Przez pewien czas wydawało się, że morsy wyginęły w całym archipelagu. Obecnie pojawiły się na nowo i populacja powoli się odradza, ale to niewielki ułamek tego, co można było zobaczyć paręset lat temu. Owszem, na zorganizowanych wycieczkach jest spora szansa je zobaczyć, ale z dzikimi zwierzętami nigdy nie ma gwarancji. Zresztą to jest dość typowe, tak samo było choćby podczas rejsu po Zatoce Omańskiej, gdzie liczyliśmy na wieloryby, a jedynie udało się dotrzeć delfiny. Natura chodzi własnymi drogami, tu nie da się nic zaplanować. Nawet, gdy zwierząt na danym obszarze jest sporo, na samym Spitsbergenie kolonie morsów są raczej nieliczne. Choć najczęściej wiadomo, gdzie mniej więcej ich szukać.
Przebieg rejsu
W naszym przypadku ich oglądanie dodatkowo utrudniała pora roku i pogoda. Wciąż spora część morza była skuta lodem. To czas, gdy morsy jeszcze nie wygrzewają się zbytnio na plażach, a raczej albo pływają w wodzie albo przesiadują na lodzie. W obu przypadkach można je oglądać jedynie z daleka. Latem, gdy duża część śniegów i lodu stopnieje, niektóre wycieczki – o ile warunki pozwalają – lądują na plażach i można podejść bliżej do morsów. Ale podobnie jak to ma miejsce z lwami morskimi w archipelagu Galapagos (np. wyspa San Cristobal), tak i tutaj z morsami, trzeba zachować odpowiednią, bezpieczną odległość. To nie są zwierzęta, które czyhają na człowieka, ale jednocześnie są dość silne, duże i mają mocne kły. Zdenerwowane mogą być groźne.
Morsów szukaliśmy w zatoce Borebukta i okolicach lodowca Borebreen. Lodowiec znajduje się na ziemi Oskara II, ta część Spitsbergenu została nazwana na cześć króla Szwecji. Tam dopłynęliśmy naszą łodzią i krążyliśmy przez kilka godzin szukając zwierząt. W zimie widzieliśmy jedynie pojedyncze sztuki (czasem dwa-trzy). Latem, zwłaszcza, gdy się wygrzewają, można zobaczyć nawet od 10 do 30 morsów w jednej kolonii. Zwierzęta te, poza okresem godowym, tworzą jednopłciowe kolonie. Osobne dla samców i osobne dla samic z młodymi. Poza morsami jest też szansa na zobaczenie wielu ptaków, a przy odrobinie szczęścia także waleni (ich tym razem nie dostrzegliśmy).
Warto dodać, że ssaki te jak zagnieżdżą się w danym terenie i wszystko im tam pasuje, to zostają tu latami. Dzięki temu można właśnie łatwo ich potem szukać. Podobnie wyglądało to z kotikami w nowozelandzkim Foulwind.
Organizacja rejsu po zatoce Borebukta
Zatoka Borebukta jest stosunkowo niewielka. Ma szerokość koło 4,5 kilometrów. Tutaj do wody schodzą lodowce, wspomniany już Borebreen, gdzie głównie pływaliśmy, a także Nansenbreen.
Nasza wycieczka była zorganizowana przez firmę Better Moments. Podobnie jak inne na Spitsbergenie, najpierw odebrano nas z ustalonego miejsca w centrum Longyearbyen (zazwyczaj są to okolice strefy hotelowej lub Visitor’s Center), przewieziono do portu, załadowano na niewielki stateczek. Obsługa składała się z kapitana i przewodniczki. Wewnątrz było tylko miejsca na kilku turystów i niewielki otwarty pokład na rufie, żeby wyjść na zewnątrz. Bardzo kameralna wycieczka, z wliczonym lunchem i napojami. Całość w naszym przypadku trwała około 5 godzin, morsy udało się zobaczyć. Co więcej, organizatorzy wycieczki mają zwyczaj, że gdy już morsy się dostrzeże, otwierają butelkę cavy i częstują tym uczestników.
Kilka uwag technicznych. Oczywiście trzeba pamiętać o właściwym, to jest ciepłym stroju. Byliśmy w maju, podczas tak zwanej słonecznej zimy. Wciąż było chłodno, więc co pewien czas schodziliśmy pod pokład, by się zagrzać. Podczas rejsu, czy to stojąc czy siedząc na otwartym pokładzie, dość szybko można się wychłodzić. Morsy o tej porze roku ogląda się z daleka, więc przydaje się zoom w aparacie albo lornetka. No i jak to bywa ze zwierzętami, gwarancji ich zobaczenia nie ma. Tym bardziej byliśmy zadowoleni, że się udało.
Jeśli podobał Ci się ten wpis, polub nas na Facebooku.
Szlak norweski | ||
Zatoka Borebukta |