Meksyk, połączony z wyprawą do Tikál, był dawno w naszych planach. Prawdę mówiąc, udało się tam dotrzeć po 8 latach od naszej pierwszej podjętej próby. Oczywiście w tym czasie wiele się zmieniło, plan też mocno ewoluował, przede wszystkim początkowo koncentrowaliśmy się głównie na Jukatanie. Ostatecznie stał się dodatkiem, co z perspektywy czasu uznajemy za trafną decyzję.
Spis treści
Pierwsze podejścia
Oczywiście spore opóźnienie w realizacji planu wynika też z COVID-owych zawirowań. Więc nawet gdy powoli świat się otwierał i już wydawało się, że będziemy mogli tam pojechać i nawet mieliśmy bilety, problemem okazały się być linie lotnicze i cięcia lotów. Meksyk wówczas miał przyjazną podróżom politykę. Jednak to Air Canada zrobiło nam psikusa, zmiana na pasujące loty wymagała sporej dopłaty, więc przenieśliśmy wyprawę o rok. Coś im się też zepsuło, więc rozbili nasze segmenty lotu i najpierw mieliśmy wylot z Toronto, a dopiero potem przylot do niego. Ujemnego czasu na przesiadkę nie ogarniemy. Udało się szczęśliwie rok później, z tą samą linią.
Przelot do Meksyku
Lecieliśmy z Wrocławia przez Frankfurt i Vancouver, by wylądować w stolicy Meksyku. I tu nie odbyło się bez zmian. Pierwotnie mieliśmy lecieć przez Toronto (jak w planie rok wcześniej) i być w stolicy Meksyku około południa. Ostatecznie niestety wylądowaliśmy późnym wieczorem, ale nie chcieliśmy już przekładać tej wyprawy ponownie. Zatem musieliśmy tę stratę zaakceptować. W pierwotnym locie mieliśmy mieć czas w Montrealu, tak by wyjść i zobaczyć miasto. Okolice Vancouver z samolotu też wyglądają ciekawie, więc może kiedyś też uda się je zwiedzić.
Jednym z ważnych celi dla nas było zobaczenie meksykańskich obchodów Święta Zmarłych (Dia de los Muertos). W szczególności w miastach Meksyk i Oaxaca. Parada w stolicy odbywa się albo w sobotę albo w niedzielę przed 1 listopada (różnie w zależności od roku, ale ze wskazaniem na sobotę). Zmiana lotów niestety sprawiła, że nie mogliśmy tej części zobaczyć. Szczęśliwie dla nas to w miarę nowa tradycja, mniej ważna pod kątem kulturowym, no i reszta podróży przebiegła bez problemów.
Ciudad de Mexico i okolica
Miasto Meksyk jest ogromne. Oczywiście słyszeliśmy dużo różnych historii, jakie to niebezpieczne miejsce i jak jest tam groźnie. Zresztą kilka tygodni wcześniej byliśmy w Kolumbii, a tam duże miasta posiadały enklawy spokoju i niespokojne obszary. Właściwie tego oczekiwaliśmy po Meksyku. Jednak Meksyk to nie Bogota, to kraj zdecydowanie bogatszy, bardziej zadbany i bezpieczniejszy, zwłaszcza jeśli porówna się ścisłe centrum stolicy. Prawdę mówiąc spodziewaliśmy się tam większego „meksyku”, miasto zaś okazało się stosunkowo schludne, w miarę czyste i bardzo ciekawe. Do tego dochodzą zabytki i muzea. Tu szczególnie zapadają nam w pamięć dwa miejsca. Muzeum Antropologiczne, które jest fenomenalne, dobrze zrobione wystawienniczo, posiada bogate zbiory i sporo można się tam dowiedzieć.
Drugim miejscem było zoo. Choć zrobiło ono na nas pierwsze wrażenie dość negatywne, raczej jako stary obiekt, to jednak mieliśmy tam pewną przygodę. Bardzo chcieliśmy zobaczyć aksolotle, czyli płazy spokrewnione z salamandrami, które żyją jedynie w Meksyku i charakteryzują się tym, że osiągają dojrzałość płciową w fazie kijanki. Nie przeobrażają się w dorosłe salamandry. Dla aksolotli wybudowano tu nowy pawilon, jednak nie był on oficjalnie otwarty. Po krótkiej rozmowie z pracownikiem, ten zdecydował się zaprosić nas do środka i pokazać aksolotle. Po części pomogło nam zainteresowanie gadami i płazami (i dokładnie wiedzieliśmy czym są aksolotle), a po części to, że byliśmy z Polski. Okazuje się, że pewna Polka prowadziła sporo ważnych badań nad tymi zwierzętami, zaś kilka tygodni wcześniej inna Polka, również zainteresowana aksolotlami odwiedziła zoo (chyba jednak z bardziej oficjalną wizytą). Tak więc aksolotle stały się naszym „narodowym zwierzęciem”. Natomiast widzimy, że nasze gadzie zainteresowania pomagają w takich miejscach, podobnie było w tajskim Khao Yai, gdzie zapytano nas, czy nie jesteśmy naukowcami.
Będąc w Meksyku podjechaliśmy też do Teotihuacán, które jest fenomenalne. Przybyliśmy wcześnie rano, gdy jeszcze nie było tłumów. Te piramidy zrobiły na nas piorunujące wrażenie. Bardzo szybko wsiąknęliśmy w Meksyk. Zaś ze Święta Zmarłych udało się odbyć wycieczkę na cmentarz, acz tu już pozostał pewien niedosyt. Za to zobaczyliśmy też tańczących Indian w centrum miasta i pozostałości po Aztekach .
Oaxaca i Święto Zmarłych
Zależało nam, by 2 listopada być w Oaxace. To właśnie tam obchody Dia de los Muertos są najbardziej tradycyjne i największe (oczywiście miasteczko jest mniejsze niż stolica, raczej chodzi więc tu o liczbę imprez i atrakcji, niż tłum ludzi, co nam jeszcze bardziej pasuje). Do Oaxaci polecieliśmy samolotem – Viva, czyli odpowiednik Ryanaira. Tam też wzięliśmy pierwszy samochód. Główne obchody zaczynają się po południu, mieliśmy więc dość czasu, by zobaczyć kolejne stanowisko archeologiczne, czyli Monte Albán. Również nam się nam podobało, mniejsze, ale też mniej tłoczne i bardzo klimatyczne.
Całe popołudnie zostało na Oaxacę. To niewielkie miasteczko, więc na zobaczenie centrum nie potrzeba dużo czasu. Było ładnie udekorowane z okazji święta (zresztą ołtarze są dość popularne w całym Meksyku). Najważniejsze jest jednak to, że udało się zobaczyć zarówno paradę, jak i pokaz dronów oraz poczuć tę niesamowitą atmosferę radosnego i prawdziwego, jeszcze nie tak turystycznego święta. Było warto.
Okolice Oaxaci, czyli kraj mezcalu
Kolejny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie okolic Oaxaci. Hierve el Agua, czyli taki meksykański taras wapienny, zrobił na nas dobre wrażenie. Trochę gorzej wypadła Mitla, ale tu trzeba pamiętać, że stanowisko archeologiczne w dużej mierze zostało zniszczone, by budować nowe miasto. Mieliśmy też krótki przystanek przy wytwórni mezcalu. Jest ich w tej okolicy naprawdę sporo, więc właściwie jadąc wystarczy się zatrzymać przy drodze. Można zobaczyć proces, załapać się na degustację i kupić lokalny alkohol. Po południu wróciliśmy do Oaxaci, oddaliśmy samochód i pojechaliśmy do terminala autobusowego.
San Critóbal de las Casas i północna część stanu Chiapas
Dalszą drogę pokonywaliśmy w nocy, korzystając z trasy obsługiwanej przez ADO. Choć mieliśmy wątpliwości, o której dotrzemy do San Cristóbal de las Casas dojechaliśmy kilka minut po planowanym czasie. Było dość wcześnie, gdy dotarliśmy do miasta. Znów różnica między Kolumbią, po której spodziewaliśmy się dużego opóźnienia. ADO w Meksyku bardziej przypomina standardy z Brazylii, to naprawdę wiarygodna linia, jak na tamte możliwości. W dodatku mieliśmy szansę obejrzeć film „Han Solo” z hiszpańskim dubbingiem.
San Cristóbal de las Casas nie jest duże, ale to dość ciekawe kolonialne miasteczko. Fajnie jest tu się powłóczyć. Oczywiście jest dziś mocno zrobione pod turystów, ale wciąż udało mu się zachować klimat. Chyba obok Oaxaci takie najfajniejsze miasteczko z tych, które widzieliśmy w Meksyku. Obejrzeliśmy je rano i wieczorem, w dzień czekała nas wycieczka do kanionu Sumidero.
Kanion to jedna z najważniejszych atrakcji przyrodniczych stanu Chiapas. Faktycznie robi wrażenie, zwłaszcza gdy można go oglądać tak od góry, jak i z dołu, płynąc. Do tego sporo tu ptactwa, ale były też małpy i krokodyle. Kanion mieliśmy w pakiecie z dwoma wycieczkami, na których nam najbardziej zależało. Załatwiliśmy wszystko z Jalapeño Tours, komunikacja sprawnie po angielsku, bardzo otwarci na turystów i solidni. Normalna obsługa, żadnych bonusów (no i kierowcy raczej nie mówili po angielsku, ale to nie był dla nas problem).
Droga do Palenque
Pierwsza z wycieczek to Palenque. Generalnie obejrzenie tego stanowiska archeologicznego nie stanowi problemu, nie ma tu nic, co sugerowałoby wzięcie wycieczki, z wyjątkiem transportu między San Cristóbal a Palenque. Używając autobusów, albo musielibyśmy zarwać kolejną nockę, albo mieć dodatkowy dzień na przejazd. Znaleźliśmy firmę, która oferowała nam wycieczkę z San Cristóbal do Palenque, przejazd, stanowisko archeologiczne i zostawiała na noc w Palenque, bo następnego dnia mieliśmy inną wycieczkę. Zaś po drodze do Palenque mieliśmy dwa przystanki przy wodospadach Agua Azul i Misol-Ha.
Wodospady były przyjemne, w Agua Azul można było się kąpać. Acz to bardziej turystyczne miejsce, niż przyrodnicze. Misol ha to wodospad, który można oglądać także z tyłu i widzieć jak się z góry leje woda. W każdym razie ciekawostki i urozmaicenia. Prawdę mówiąc przy ilości rzeczy, które są w Meksyku do zobaczenia i ograniczeniach czasowych, byśmy pominęli normalnie te wodospady, mimo że są filmowe, kręcono tam oryginalnego „Predatora”. Niemniej jednak bez samochodu lub wycieczki, trasę i zwiedzenie tego w ciągu jednego dnia byłoby ciężko ogarnąć.
Zaginione miasta Majów
Natomiast Palenque to było pierwsze nasze spotkanie z ruinami Majów. Właściwie do końca naszego wyjazdu zostały nam tylko zabytki po nich, więc dobrze było zacząć zaznajamianie się z tą kulturą od jednego z najważniejszych miast tej cywilizacji. Co więcej, można je połączyć z krótkim oglądaniem dżungli. Natomiast współczesne Palenque niewiele ma do zaoferowania.
Drugą naszą wycieczką z Palenque były tak zwane zaginione miasta, czyli Yaxchilán i Bonampak. Stosunkowo niewielkie, ale bardzo interesujące. Pierwsze z powodu położenia i tego, że jest wyrwane z dżungli, drugie z powodu fresków. Problemem jest tak naprawdę dojazd, ale mając samochód można oba zobaczyć w jeden dzień. Jeden samochód już mieliśmy w Oaxace, drugi planowaliśmy na Jukatanie, więc szukanie jednodniowego wynajmu w Palenque było dość niewygodne. Zwłaszcza w kontekście limitów zalegających na karcie kredytowej. To akurat standard, wypożyczalnie na całym świecie trzymają limity jeszcze przez kilka dni, więc tym razem skorzystaliśmy z wycieczki.
Przejazd do Gwatemali
Kolejnego dnia czekał nas przejazd do Gwatemali. Tu już nie dało się tego zorganizować bez straty dnia na przejazd. Z prostego powodu: przejście graniczne w El Ceibo nie jest czynne 24 godziny na dobę, a trasę Palenque – Tikal robiliśmy busami. W tym wypadku skorzystaliśmy z oferty agencji z Gwatemali – Adrenalina Tours, która pośredniczyła w załatwieniu wszystkiego. Więc rano pod naszym hotelem w Palenque był bus, wsiedliśmy i pojechaliśmy do granicy. Tam trzeba było przez nią przejść i okazało się, że nie mamy wymaganych dokumentów. Wlatując z Kanady nie potrzebowaliśmy niczego (nie musieliśmy wypełniać nic w sieci, ani nie dostaliśmy druczków), natomiast przy granicy z Gwatemalą wymagane były dokumenty wjazdowe i wyjazdowe. Te drugie oczywiście dostaje się przy wjeździe do Meksyku. Cóż, biurokracja biurokracją, ale na turystyce się zarabia. Zabawa polega na tym, że dokumenty za nas wypełniła linia lotnicza – Air Canada, więc trzeba było tylko je wydrukować, bo bez papierka ani rusz. Zostawiliśmy bagaż celnikom, a kierowca zabrał nas na stronę gwatemalską (zero kontroli, przechodzimy sobie przez granicę). Tam była budka, gdzie obsługujący logował się do systemu meksykańskiego (na podstawie paszportu) i za drobną opłatą drukował z niego dokumenty. Ruch był całkiem spory, jak na spokojne przejście.
Z dokumentami wróciliśmy do celników (ponownie przekraczając granicę), ci zabrali papierek. Wszystko się zgadzało, pieczątki wbite, proszę iść dalej. Wówczas przeszliśmy już legalnie przez granicę gwatemalską i zatrzymaliśmy się po gwatemalskie pieczątki. Albo inaczej patrzą na turystów, albo to normalny proceder. Kierowca wskazał nam drugiego busa, gwatemalskiego, więc czekała nas przesiadka.
Gwatemala dość wyraźnie różni się od Meksyku, to zdecydowanie biedniejszy kraj. I to widać. We Flores spędzaliśmy dwie noce. Gdy dotarliśmy było już po czwartej, tu o szóstej robi się ciemno, więc nie mieliśmy wiele czasu na chodzenie, ale sama wyspa duża nie jest. To bardzo przyjemne miejsce. Trochę kolonialne, bardzo turystyczne, acz wciąż klimatyczne miasteczko.
Zwiedzanie Tikál
Kolejnego dnia obudziliśmy się bardzo wcześnie, bo wschód słońca oglądaliśmy w Tikál. To było jedno z najważniejszych miejsc do zobaczenia w tej podróży i z miast Majów zdecydowanie najbardziej się nam podobało. Dużo chodzenia, sporo zakamarków i niesamowite budowle. Też nie obyło się bez kombinowania, bo wycieczkę na wschód słońca trzeba ustalić wcześniej, a po drugie, choć nie ma limitu czasu w Tikál, wyznaczają go busy, na które się kupuje miejsce. Ale wszystko ogarnęliśmy.
Wieczór ponownie spędziliśmy we Flores, wliczając w to rejs łodzią po jeziorze. Rankiem pożegnaliśmy się z Gwatemalą. Naszym celem był Jukatan w Meksyku, tam da się dotrzeć autobusem, ale znów zabiera to dużo czasu. Natomiast między Flores a Cancún kursuje gwatemalska linia lotnicza TAG. Nie codziennie, ale w pozostałe dni można lecieć z przesiadką w stolicy Gwatemali. To też uczyniliśmy. We Flores przybyliśmy na lotnisko na tyle rano, że było jeszcze zamknięte. Gdy turyści, czyli my, się pojawili to od razu znalazł się ktoś, kto je otworzył. A to że tam już jakiś Gwatemalczyk koczował pod drzwiami nie wiadomo ile, jego problem…
Jukatan
Jedyną trudnością po drodze była przesiadka w mieście Gwatemala, bo lotnisko nie jest przygotowane na podróżnych przesiadających się z lotów krajowych na międzynarodowe. Trzeba więc trzeba było wyjść i wejść. Zrobili to tak, że złapała nas obsługa lotniska i wyprowadziła na zewnątrz. Myśleliśmy, że nas przeprowadzą do gate’u, ale nie. Radźcie sobie sami.. Następnie jeszcze wypełnianie dokumentów i lecimy do Cancún. Tam rzucili okiem, czy mamy dokumenty (te potrzebne do wyjazdu np. do Gwatemali). Wszystko było.
Nie to, żeby w Cancún ktokolwiek te dokumenty sprawdzał. Chcieliśmy opuścić je dość szybko, ale trochę czasu zajęło odebranie samochodu. Dotarliśmy do Tulum, więc pomimo samolotu i tak dzień poszedł na przejazdy. Następnego dnia zobaczyliśmy Tulum, jedno z najczęściej odwiedzanych stanowisk archeologicznych w Meksyku. Inne, przyjemne, a do tego mnóstwo legwanów. Potem pojechaliśmy do Coby, która również się nam podobała.
Potem pierwsze spotkanie z cenotami i Valladolid. Po całym dniu chodzenia zatrzymaliśmy się przy cenocie Suytun nieopodal Valladolid. Po pierwsze: będąc na Jukatanie koniecznie chcieliśmy zobaczyć i popływać w jakimś cenocie. Po drugie: schłodzenie się po chodzeniu w upale po Cobie to naprawdę duża przyjemność. Samo Valladolid jest niewielkim, acz przyjemnym miastem. Turystycznym, z historycznym centrum. Niemniej jednak San Cristóbal de las Casas i Oaxaca podobały nam się sporo bardziej.
Chichén Itzá i inne miasta Majów
Kolejnego dnia z Valladolid ruszyliśmy do Chichén Itzá. To oczywiście jeden z najpopularniejszych zabytków Meksyku, a już z pewnością najbardziej rozsławiony. Przez to jest tu tłoczno. Szczęśliwie rano jeszcze jest w miarę dobrze, a druga rzecz, że poza kilkoma głównymi miejscami, ludzie raczej się rozchodzą, więc wbrew naszym obawom zwiedzało się to dość przyjemnie. Potem pojechaliśmy do pobliskiego cenotu, Cenote Ik Kil, by znów się schłodzić. To zdecydowanie jeden z najbardziej popularnych cenotów, więc ruch był spory.
Następnie udaliśmy się do Meridy, by zwiedzić trochę miasto i przenocować. Prawdę mówiąc, miasta na Jukatanie nam nie podeszły zbytnio. Nie są tak bogate i ciekawe jak stolica Meksyku, ale też nie mają tego klimatu, co Oaxaca lub San Cristóbal. Najciekawsze było Valladolid. Merida zaś w dużej mierze jest miastem nieturystycznym, które żyje swoim życiem.
Kolejny dzień był ostatnim dniem zwiedzania Meksyku. Rano ruszyliśmy do Uxmal. Całkiem spore i ciekawe stanowisko, a w dodatku mało ludzi. Bardzo nam się podobało. Odwiedziliśmy tam też muzeum czekolady.
Potem ruszyliśmy w stronę Cancún robiąc jeden przystanek w Mayapán. Niewielkie, acz bardzo ważne stanowisko. W Cancún wylądowaliśmy wieczorem, rano zaś oddaliśmy samochód i wylecieliśmy. Oczywiście, żadne dokumenty (które już mieliśmy), nie były wymagane. Wracaliśmy Air Canadą przez Montreal, Zurich i Warszawę. Ostatni fragment na innym bilecie, LOTowym.
Podsumowanie relacji z podróży do Meksyku
Podsumowując, był to kolejny udany wyjazd, ale tym razem jeden z tych zdecydowanie lepszych. Nie wszystko się udało, ale tak bywa. Nawet w planie rok wcześniej chcieliśmy zobaczyć rezerwat motyli monarchów i wtedy było to możliwe. W trakcie naszego wyjazdu już się nauczyli, że przyloty motyli się opóźniają, więc rezerwaty były zamknięte. Dodatkowo Jukatan nam też nie podszedł, zbyt turystyczny i zamerykanizowany, szczęśliwie inaczej położyliśmy akcenty niż pierwotnie zakładaliśmy. Za to reszta Meksyku (i ta krótka Gwatemala) oczarowały nas. Patrząc ile tam jeszcze jest do zobaczenia, pewnie jeszcze tam wrócimy.
Gwatemala: Informacje praktyczne
Jeśli spodobał Ci się wpis, śledź nas na Facebooku.
Szlak meksykański | ||
Podsumowanie | – | |
Szlak gwatemalski | ||
Relacja | – |